— Co mają znaczyć te słowa?
Doktór nie dał odpowiedzi. Wzrok jego, który był na chwilę nazewnątrz błysnął, obecnie znowu zstąpił w siebie. Oko tego człowieka, możnaby powiedzieć, wchłonęło się na nowo. Nie zdawał się też brać pod uwagę zdumienia, brzmiącego w zapytaniu swego towarzysza. Wyraźnie baczył już tylko na to, co w głębi własnej duszy słyszeć mniemał. Usta jego wyszeptały jakby bezwiednie te kilka słów cichych, jak szmer:
— Przyszła chwila obmycia się dla czarnych dusz.
Słysząc to, patron skrzywił się w sposób wyrazisty, pociągając ku nosowi całą dolną część twarzy.
— To chyba prędzej szaleniec, niż mędrzec — mruknął.
I odszedł.
Z tem wszystkiem, skierował rudel ku zachodowi.
Tymczasem wiatr i morze coraz groźniejszemi się stawały.
Wszelkiego rodzaju prądy we wszelkich kierunkach przeszarpywały mgłę, przenosząc się jednocześnie od jednego krańca na drugi, jakby tchnienia jakichś ust niewidzialnych nieustannie tylko były zajęte wydymaniem miechów, współpracowników burzy. Kształtowanie się chmur stawało się coraz mocniej niepokojącem.
Błękitny obłok zasnuwał już całe tło nieba. Było go już teraz tyleż na wschodzie, co na zachodzie. Szedł wbrew wiatrowi. Sprzeczności te dają się tłomaczyć działaniem rozmaitych prądów w różnych warstwach powietrza.
Morze, które na chwilę przedtem zdawało się łuską pokryte, obecnie przywdziało skórę. Takie są obyczaje tego smoka. Nie był to już krokodyl, ale boa, wielki dusiciel. Skóra ta, barwy brudno-ołowianej, zdawała się być potężnie gruba i fałdowała się z wielką ciężkością. Na jej powierzchni bąble kipiące, poodkreślane kręgami, podobne do pryszczów, nabierały czas jakiś, potem pękały. Płaty piany były podobne do białawego trądu.