Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Była to chwila, w której orka, widziana jeszcze w dali przez porzuconego na skałach dzieciaka, zapalała właśnie światło swej latarni.
Upłynęło ćwierć godziny.
Patron poszukał wzrokiem doktora, ale go już na pomoście nie było.
Zaledwie patron odszedł był od niego, doktór, odemknąwszy niskie drzwi kajuty, przygiął w nich niewygodną mu w tym wypadku postać wyniosłą i wślizgnął się do wnętrza. Tam, przysunąwszy sobie zydel, przysiadł się do ogniska. Następnie wyciągnął z kieszeni skórzany kałamarz, oraz kordybanową teczkę, wyjął z niej złożony we czworo pergamin, stary, poplamiony, pożółkły, rozłożył ten pergamin, wyjął pióro z piórnika, położył sobie tekę na kolanie, pergamin zaś na tece, i na odwrotnej stronie tego pergaminu, przy niepewnym blasku latami, która przyświecała kucharzowi, począł coś pisać nader pilnie. Kołysanie wałów mocno mu przeszkadzało. Pomimo to, pisał bardzo długo. Czyniąc to, niemniej zauważył flaszę z aguardientą, z której Prowansalczyk łykał sumiennie, ilekroć wypadło mu dorzucić pieprzu do gotującej się polewki, właśnie jakby się radził flaszy we względzie miary smaku.
Doktór zauważył był tę flaszę nie dlatego, że była z wódką, ale z powodu napisu, który miała wypleciony w słomie źdźbłami czerwonemi na tle białem.
W kajucie było na tyle przynajmniej jasno, że z łatwością napis ten dawał się czytać.
Doktór, przerywając sobie pisanie, wysylabizował go zwolna półgłosem:
— Hardquanonne.
Następnie zwrócił się do kucharza:
— W tej chwili dopiero spostrzegłem tę flaszę. Czy to ona należała do Hardquanonna?
— Do naszego biednego Hardquanonna? — rzekł kucharz. — Tak, tak.
Doktór pytał dalej:
— Do Hardquanonna, Flamanda z Niderlandów?
— Do tego samego.
— Który jest teraz w więzieniu?