— Milczeć!
Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę.
Każdy rozpoznał głos doktora. Gruba ciemność panowała dokoła; doktór przyparty był plecami do masztu, z którym wychudła jego postać zdawała się tworzyć całość jedną; nikt go dostrzec nie mógł.
Głos odezwał się dalej:
— Słuchajcie! Wszyscy umilkli.
W tedy wyraźnie usłyszano w ciemnościach dźwięk dzwonu.
Patron statku, trzymający rudel, głośnym śmiechem na to wybuchnął.
— Dzwon! A to wybornie. Pędzimy w lewo. Wiecie, co znaczy ten dzwon? Oto, że mamy ląd po prawej.
Na to odpowiedział powolny i silny głos doktora:
— Niema tu nigdzie lądu na prawo.
— Jest! Jest! — zawołał patron.
— Niema, powiadam.
— Ależ ten dzwon bije od lądu.
— Ten dzwon — rzekł doktór — bije od morza. Na to słowo, wszystkich tych ludzi śmiałych przebiegł dreszcz śmiertelny. Wylęknione twarze dwóch kobiet ukazały się w okienku kajuty, niby dwa widma, wywołane zaklęciem. Doktór postąpił krokiem, i wtedy długa jego czarna postać oddzieliła się od masztu. W głębiach cieności nocnych słychać było dzwon, uderzający miarowo.
Doktór mówił dalej:
— Na połowie drogi pomiędzy Portlandem i archipelagiem La Manche utkwiona jest pośród odmętu wydęta powietrzem beczka, której przeznaczeniem jest przestrzegać żeglarzy. Beczka ta przymocowana jest łańcuchami do dna morskiego i pływa na powierzchni wody. Na niej przytwierdzony jest pręt żelazny, mający u krańca dzwon ujęty w dwa ramiona. W czasie burzy wstrząśnione morze wstrząsa także beczką i wtedy dzwon uderza. Właśnie to ten dzwon słyszycie.