Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/125

Ta strona została przepisana.

go masztu, stosownie do dziwnego asturyjskiego obyczaju. Inny oderwał poprzeczny z przodu maszt wraz z żaglami. Inny wreszcie Najświętszą Pannę od sztaby i klatkę latarniową.
Rudel już tylko pozostał.
Brak latarni zastąpiono granatem, który kłakami natkawszy i zalawszy smołą, powieszono na krańcu zgięcia dzioba.
Maszt na dwoje strzaskany, najeżony furczącemi szmatami żagli, mnóstwem pozrywanych lin, pogruchotanych bloków i drągów zawadzał na pomoście. Padając, zdruzgotał prawą burtę statku.
Patron, zawsze stojący przy sztabie, wołał:
— Dopóki jeszcze sterować można, nic nie stracone. Szlachetne członki jeszcze w statku żyją. Toporów! Siekier! Maszt w morze! Oczyścić pomost!
Osada i podróżni zarówno pałali gorączką stanowczego boju. Dano kilka potężnych cięć topora; maszt runął do reszty; zepchnięto go poprzez krawędź statku. Pomost został oswobodzony.
— A teraz — rzekł znowu patron — weźcie jaki tęgi postronek i przywiążcie mię do sztaby.
Przywiązano go do rudla.
Przez czas, kiedy go przywiązywano, śmiał się. Krzyczał z całych płuc ku morzu:
— Wyj, czarownico, wyj! Miałem ja nie taką robotę przylądka Machichaco.
I kiedy go przykrępowano, schwytał rudel obiema pięściami, z tą radością szaloną, którą daje tylko niebezpieczeństwo.
— Wszystko dobrze, dzieci! Niech żyje Nąjświętsza Panna z Buglozy! A teraz ku zachodowi!
A wtem nadszedł ogromny wał poprzeczny i całym ciężarem zwalił się na tył statku. Zawsze wpośród burzy zjawia się ten rodzaj fali-tygrysa, bałwan dziki i stanowczy, który widocznie zmierza ku jakiemuś zgóry oznaczonemu miejscu, czas jakiś jakby na brzuchu pełza po powierzchni morza, aż nagle wyskakuje, i z rykiem i zgrzytaniem zwala się na statek zrozpaczony i rozrywa go w kawały. Pośród zachłyśnięcia się pianą odmętu, zdającego się chłonąć całą