tylną część Matutiny, słyszeć się dał trzask głuchy, zwiastujący jakieś zdruzgotanie. Kiedy się na chwilę uspokoiła nieco ta zapalczywa trzaskawica morza i nocy, kiedy się nareszcie ukazał znowu tył statku, nie było tam już ani patrona, ani rudla.
Wszystko naraz zostało oderwane.
I sztaba i człowiek, którego do niej przykrępowano, poszły sobie razem z falą w tym rażącym zamęcie nawałnicy.
Przywódca gromady bystro spojrzał w ciemności i zawołał:
— Te burlas de nosotros?[1]
Po tym buntowniczym wykrzyku słyszeć się dał inny:
— Kotwicę rzucić! Ratować patrona!
Skoczono do kołowrotu. Łańcuch zgrzytnął, zapadła kotwica. Orki nie miały zwykle więcej nad jedną. Na nic się to nie przydało. Dno było z żywej skały, rozpasanie się wód ogromne. Pękł łańcuch, jakby włosek cienki.
Kotwica pozostała na dnie morza.
Ze sztaby pozostał już tylko anioł, poglądający przez lunetę.
Od tej chwili orka była już tylko rozbitym czerepem. Matutina stała się już nieuleczalnie obezwładnioną. Ten statek zręczny, niedawno jeszcze temu skrzydlaty i niemal straszliwy w swoim pędzie, stał się teraz bezsilny. Nie miał już w sobie cząstki jednej, któraby nie była strzaskana lub wywichnięta. Sparaliżowany i bierny, był posłuszny dziwacznym zachceniom żeglugi bez rudla. Na to, ażeby w ciągu kilku minut z lotnego orła pełzający mógł się zrobić kaleka, trzeba wyjątkowego szaleństwa, jakie tylko na morzu spotkać można.
Podmuchy przestworu były coraz potworniejsze. Wichry są to przerażające płuca. Nieustannie dorzucają one ponurych spotęgowań temu, co już nie ma odcieni, ponieważ całe jest czarnością. Dzwon pośród morza podzwaniał rozpaczliwie, jakby wstrząsany straszną jakąś dłonią.
Matutina przepadała na igraszce bałwanów. Korek, puszczony na wodę, nieinaczejby sobie radził; nie żeglo-
- ↑ Czy ty z nas kpisz?