Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/127

Ta strona została przepisana.

wała już, tylko pływała. Zdawała się co chwila gotową wykręcić się brzuchem na powierzchnię wody, podobnie jak uśnięta ryba. Co ją jednak zbawiało od ostatecznej zaguby, to najzupełniejsze dotąd zachowanie pudła, nigdzie nie nadwerężonego. Nie poruszył się najmniejszy zrąb w zwierzchniej części ścian okrętu. Nie było nigdzie najmniejszej szpary, ani pęknięcia, i ani kropla wody nie przeciskała się do wnętrza. Wielkie szczęście, że tak było, znaczne bowiem uszkodzenie dotknęło pompę i całkiem ją uczyniło bezużyteczną.
Orka zdawała się tańczyć opętanie, wpośród zawrotnego udręczenia otchłani. Pomost doświadczał wtrząśnień osierdzia, które się krztusi do wymiotów. Powiedziałbyś, że robi wysiłki, ażeby wyrzucić rozbitków. Ci zaś, bezwładni, czepiali się resztek lin bezczynnych, szczątków drabin, tłukących się łańcuchów, pozostałych krawędzi statku, poręczy, wreszcie jeżących się drzazg, potrzaskanego rudla, haków odstających, desek, których gwoździe rozdzierały im ręce, szczętów kłody zrąbanego masztu, lada wreszcie drzwi, lada przedmiotu, lada wyskocznej części zburzonego statku. Od czasu do czasu nastawiali ucha. Dźwięk dzwonu coraz słabnął w oddali. Rzekłbyś, że i on także konał. Brzmienie jego wydawało się już tylko przerywanem rzężeniem. Potem i to rzężenie ucichło. Gdzież się więc znajdowali? I w jakiej mogli być odległości od pływającej beczki? Poprzednio przeraził ich głos dzwonu, teraz jego milczenie przeszywało ich trwogą. Wiatr północno-zachodni pchał ich w drogę być może niepowrotną. Czuli, że ich unosi szalone jakieś nabranie tchu. Rozbity czerep w czarność pędził. Oślepiona szybkość, cóż nad to okropniejszego? Czuli przepaść przed sobą, pod sobą, na sobie. Nie był to już pęd, ale spadanie.
Nagle, w niezmiernym zgiełku mgławicy śnieżnej, czerwoność jakaś zabłysła.
— Latarnia! — krzyknęli rozbitkowie.