biegła w niebo i spiętrzyła się na tle mglistem ogromna bryła nieprzenikliwa, prostopadła, o kantach równo ściętych, niby wieżyca, dźwigająca się z otchłani.
Spojrzeli na nią osłupiali.
Wicher gnał ich prosto w tę stronę.
Nie wiedzieli, co to było. Była to skała Ortachu.
Rafa znowu wracała. Po Casquetach — Ortach. Nawałnica nie kusi się o to, ażeby być mistrzynią; jest po prostu gburowata i przemożna, zaczem nie zwykła urozmaicać swoich środków.
Ciemności to rzecz niewyczerpana. Nigdy im nie zbraknie zasadzek i wiarołomstwa. Człowiek to co innego; wprędce mu zbraknie pomysłów. Człowiek się wyczerpuje, ale otchłań nigdy.
Rozbitkowie zwrócili się ku przywódcy, jedynej ich nadziei. Ale on potrafił tylko wzruszyć ramionami, z ponurą pogardą człowieka, czującego się bezsilnym.
Brukowy głaz w pośrodku oceanu — oto skała Ortachu. Bryła ta, cała z jednej sztuki, ze wszystkich stron grzmocona odmętem, dźwiga się prostopadle na osiemdziesiąt stóp wysokości. Roztrącają się o nią bałwany i okręty. Potężny ten sześcian nurza w ostrych zarysach symetryczne swoje kształty wpośród nieprzebranych odmian falistych morskich skrętów.
Nocą podobny jest do ogromnego pnia oprawczego, narzuconego kirem. Wśród burzy wyczekuje uderzenia topora, którem jest uderzenie gromu.
Tylko, że nigdy nie bywa gromu pośród śnieżnej nawałnicy. Wprawdzie znowu statek ma przepaskę na oczach, bo wszak wszystkie ciemności zawiązano już wkoło niego. W gotowości jest, jakby na śmierć skazany. Co zaś do pioruna, który szybko zakończa, niema tu co liczyć na niego.
Matutina, będąca już tylko skołatanym szczątkiem, tak samo podbiegła ku tej skale, jak poprzednio podbiegła była ku innej. Nieszczęśliwi, przez chwilę krótką marzący