reszty lin swoich i żagli, i powleczona, jakby trup ciągnięty za włosy. Wydało się to podobnem do tych ułaskawień, udzielanych przez Tyberjusza za cenę gwałtu. Wicher miętosił tych, których ocalał. Z wściekłością wyświadczał im przysługę. Był to ratunek bez miłosierdzia.
Czerep statku, w tem zbawczem potargiwaniu, prawie się do reszty poroztrząsał.
Pociski gradu, grube i twarde, jakby siekance garłacza, ćwiczyły statek. Za każdem jego przechyleniem się, gałki te lodowe przetaczały się po pomoście, jakby kupy kul. Orka, prawie pomiędzy dwiema wodami, traciła niemal kształt swój właściwy, pośród nieustającego przelewu bałwanów i rozbryzgiwania się szumowisk piany. Każdy na statku myślał o sobie.
Każdy czepiał się tego, co znalazł. Po każdym nowym zalewie dziwiono się, że nie brak nikogo. Wielu miało twarz poszarpaną przez drzazgi szczątków statku wichrem niesione.
Na szczęście, rozpacz posiada pięści wytrwałe. W przestrachu dziecinna ręka potrafi się zacisnąć równie silnie, jak dłoń olbrzyma. Trwoga zamienia w kleszcze palce kobiety. Młode dziewczę w przerażeniu zdołałoby różowe paluszki wpić w żelazo. Przyczepiali się, trzymali się, podtrzymywali. Niemniej jednak każdy bałwan przynosił im z sobą grozę zmiecenia.
Nagle doznali ulgi.
Naraz orkan osiadł w miejscu.
Nie było już pędu w powietrzu, ani od południowego wschodu, ani od północnego zachodu, ani nawet znikąd. Zamilkły rozwścieczone trąby przestworza. Nawałnica w jednej chwili znikła z nieba, bez poprzedniego złagodzenia, bez najmniejszego przejścia, i tak zupełnie, jakby sama na złamanie karku w otchłań wpadła. Niepodobna już było nawet wiedzieć, gdzie się podziała. Miejsce kul zajęły grube polatujące płaty. Wreszcie na dobre śnieg zwolna padać począł.