może być ugodzona w słabą stronę swojej zbroi. Są sposoby przeciwko gwałtowności, która co chwila pierś obnaża,, nie zawsze bacznie się szamocze i często prześlizguje bokiem swoje ciosy. Ale niema nic do zrobienia przeciwko ciszy. Niema tam nawet za co chwycić przeciwnika.
Wiatry podobne są do napadu Kozaków: jeśli dotrwasz kroku, wszystko się rozpierzcha. Ale ciszę można raczej przyrównać do obcęgów oprawcy.
Woda, bez wielkiego wprawdzie pośpiechu, ale też i bez przerwy, niepowstrzymanie i ciężko podnosiła się w dnie okrętu, a w miarę jak ku górze postępowała, statek się zagrążał. Działo się to bardzo powoli.
Czuli zwolna rozbitkowie Matutiny, jak się im roztwierała pod stopami najrozpaczliwsza z klęsk znanych człowiekowi, klęska bezwładnej martwoty. W szponach swoich trzymała ich spokojna i złowroga pewność bezwiednie działającego wypadku. Powietrze nie dawało znaku życia, morze nie dawało znaku ruchu. Nic nieubłagańszego jak nieporuszoność. Otchłań na nowo pochłaniała ich w milczeniu. Poprzez całą grubość przestrzeni oniemiałej wody pociągał ich ku sobie nieprzepartą siłą środek kuli ziemskiej, bez gniewu, bez namiętności, bez woli, bez wiedzy, bez najmniejszego samopoznania. Okropność, w spoczynek zastygła, niby ich zwolna w siebie przetwarzała. Nie była to już ziejąca paszcza odmętu, nie była to już z dwóch stron grożąca złośliwie rozwarta czeluść wichrowego pędu i morskich taranów, przedrzeźnianie się wirującej trąby, zapieniona chciwość zawrotnego lejka; poprostu, pod stopami tych nieszczęśliwców rozpadało się jakieś czarne ziewanie nieskończoności. Czuli, jak zwolna, ale nieodwołalnie pogrążają się w tej spokojnej głębi, która była śmiercią. Zmniejszało się tylko coraz więcej miejsce, którem statek sterczał ponad wodą — otóż i wszystko. Obliczyć niemal było można chwilę, w której stan ten zejdzie do zera. Działo się to zupełnie przeciwnie temu, jakby było w czasie przypływu. Nie woda ku nim wzbierała, ale oni zstępowali ku niej. Zapadanie się ich w mogiłę od nich samych przychodziło. Własny ich ciężar był im grabarzem.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/148
Ta strona została przepisana.