Powyciągano na pomost pakunki i stamtąd zepchnięto je w morze.
Następnie do reszty wypróżniono kajutę. Latarnia, baryłki, worki, faski, szafliki, wreszcie kociołek z polewką, wszystko poszło w wodę.
Powyłamywano sztaby, przytwierdzające żelazny piec od dawna wygasły, oderwano go, wydźwignięto na pomost, powleczono do wyłomu i również wyrzucono ze statku.
Wyrzucono do wody wszystko, co tylko można było oderwać od resztek masztowania, oszczędzonych jeszcze przez burzę, wszystko, co było łańcuchem, żelastwem, niepotrzebną kłodą.
Od czasu do czasu przywódca brał pochodnię, przybliżał ją do skali, namalowanej na przodzie statku, i badał pilnie stopień pogrążania się w morze.
W ten sposób ulżony statek pogrążał się mniej już nieco, ale się zawsze pogrążał.
Rozpaczliwość położenia nie przedstawiała już ani środka ratunku, ani złagodzenia. Wyczerpano już ostateczne sposoby.
— Czy jest jeszcze co do wyrzucenia w morze? — spytał przywódca.
Na to doktór, o którym nikt już nie myślał, wystąpił nagle z zakątka w kajucie i rzekł:
— Jest.
— Co takiego? — spytał wódz.
Doktór odrzekł:
— Nasza zbrodnia.
Na to słowo, wszystkich dreszcz przebiegł i każdy zawołał:
— Amen!
Doktór, poważny i blady, podniósł palec ku niebu i zawołał:
— Na kolana!