— Albo ja wiem gdzie go szukać? — rzekł Capgaroupe.
— Oto kłąb kłaków — rzekł Jakób Quatourze.
Doktór zatkał kłakami i rzekł:
— Smoły!
Galdeazun podszedł ku przodowi statku, przytknął garść kłaków do otworu granatu, który zagasł natychmiast, odczepił go od łańcucha i przyniósł doktorowi do połowy jeszcze pełny wrzącej smoły.
Doktór zanurzył w smole otwór flaszki, poczem ją wyjął.
Tym sposobem flaszka, zawierająca w sobie pergamin, podpisany przez wszystkich, była szczelnie zatkana i zalana smołą.
— To już wszystko — rzekł doktór.
I nagle z tych ust wszystkich, niezrozumiale wybąkany w najrozmaitszych językach, wybiegł wykrzyk grobowy, niby echo, roztrącające się po katakumbach:
— Daj to Boże!
— Mea culpa!
— Asi sea![1]
— Aro rai![2]
— Amen.
Sądziłbyś, że się rozpierzchały w ciemnościach ponure głosy Babelu, odtrącone od niebios straszliwą odmową.
Naraz doktór odwrócił się od współtowarzyszy zbrodni i rozpaczy i postąpił kilka kroków ku krawędzi statku. Stanąwszy na samym jego zrębie, spojrzał w nieskończoność i wymówił z głębokim naciskiem:
— Bist du bei mir?[3]
Prawdopodobnie mówił z jakiemś widmem.
Statek się pogrążał.
Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Modlitwa jest przeważną potęgą. Nie pochylali się, ale się uginali. Było coś mimowolnego w ich skrusze. Opadali, jak opada żagiel, któremu brak tchnienia, i ta garstka obłędna, bezwiednem składaniem się rąk i pochylaniem skroni, nabierała stopnio-