widocznie nagiej stopy, niniejszej niż stopa męska, większej jednak od stopy dziecka.
Zapewne ślad stopy kobiecej.
Poza tym wyciskiem w śniegu znajdował się inny jeszcze — i jeszcze inny — i jeszcze inny; wyciski te szły jeden za drugim na odległość kroków i zapuszczały się w płaszczyznę ku stronie prawej. Były jeszcze świeże i zaledwie zlekka przyprószone śniegiem. Widocznie kobieta jakaś szła tamtędy.
Szła i odeszła właśnie w stronę, w której dzieciak ujrzał był poprzednio dymy.
Dzieciak z wzrokiem utkwionym w odciski stóp jął iść tym śladem.
Szedł tak czas jakiś.
Na nieszczęście ślady owe stawały się coraz mniej wyraźne. Śnieg spadał gęsty i wichrowaty. Była to właśnie chwila, w której orka w najlepsze pasowała się ze śnieżycą na otwartem zewsząd morzu.
Dzieciak, w położeniu niemniej rozpaczliwem niż ów okręt, nie mając innej wskazówki w opuszczeniu swojem w niezgłębionych ciemnościach, jak jedyny ślad, coraz niewyraźniej rysujący się na śniegu, trzymał się go całą swoją uwagą, jakby nici pośród labiryntu.
Nagle, czy że je śnieg zaprószył, czy wiatr zrównał, ślady stóp zupełnie przepadły. Wszystko wokoło stało się zarówno gładkie, umiecione, przeczyste, bez najmniejszej plamki, bez najdrobniejszego szczegółu. Dwie już tylko płachty zaścielały całą przyrodę; biała pokrywała ziemię, czarna — niebo.
Wyglądało tak, jakby kobieta, ślady za sobą zostawiająca, wionęła w powietrze.
Dzieciak schylił się i szukał pilnie, ale napróżno.
W chwili, kiedy się podnosił, doznał wrażenia czegoś niewyraźnego, co uszu jego deleciało, ale czego zupełnie nie był pewny. Wydawało się to, jakby głos, jakby tchnienie, jakby cień. Było to raczej ludzkie, niż zwierzęce,