raczej grobowe, niż żyjące. Słowem, był to dźwięk, ale senny.
Bacznie rozpatrywał się wokoło, ale nic nie dostrzegł.
Zewsząd rozlegała się tylko szeroka, naga i bladawa samotnia.
Nastawił ucha. To, co poprzednio słyszeć mniemał, jak sen się rozpierzchło. A może też w istocie nic nie słyszał. Posłuchał jeszcze. Wszystko spoczywało w głębokiem milczeniu.
Musiały to być złudzenia tej mgławicy nocnej. Dzieciak jął iść dalej.
Dalej — na chybił trafił, nie mając już odtąd przed sobą owych śladów przewodniczych.
Zaledwie z miejsca ruszył, kiedy dźwięk znów się dał słyszeć. Tymi razem już bez najmniejszej wątpliwości. Był to jęk, prawie łkanie. Odwrócił się, przebiegł wzrokiem całą przestrzeń nocną, ale nic nie spostrzegł.
Dźwięk zbudził się znowu.
Jeśli w otchłaniach potępieńcy jęczą, to zapewne nie w inny sposób.
Nic mocniej przejmującego, nic boleśniejszego i za razem słabszego, jak głos ten. Gdyż to był głos w istocie. Pochodziło to z głębi duszy. Było tętno serca w tym dźwięku. A przecież wydawało się to niemal bezwiednem. Było to coś jakby cierpienie, wołające ratunku, ale które nie wie nawet, że jest cierpieniem i że wzywa pomocy. Wykrzyk ten, będący może pierwszymi oddechem istnienia, a może znowu ostatniem jego tchnieniem, w jednakowej się znajdował odległości od rzężenia, które zamyka życie, jak i od kwilenia, które je otwiera. Coś tam oddychało, dusiło się, płakało. Ponure błaganie w niewidzialnych przestrzeniach.
Dzieciak bacznie wytężył swą uwagę, nasłuchiwał zdala, zbliska, przed sobą, poza sobą, z boków, od góry, od dołu. Nigdzie nikogo. Nigdzie nic.
Nastawił ucha. Głos znowu dał się słyszeć. Tym razem pochwycił go wyraźniej nieco. Głos ten miał coś w sobie z jagnięcego beczenia.
Wtedy uczuł przestrach i począł myśleć o ucieczce.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/166
Ta strona została przepisana.