Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/171

Ta strona została przepisana.

które dla biednej małej istoty stanowiło powrót do życia. W ten sposób szedł coraz dalej.
Chwilami, troskliwie trzymając dziecko, schylał się, nabierał w garść śniegu i wycierał nim sobie nogi, które mu na dobre marznąć zaczynały.
To znowu, czując w gardle palenie, kładł sobie w usta śnieg, co mu wprawdzie na chwilę gasiło pragnienie, ale zato zmieniało je w gorączkę. A tak szkodził sobie jeszcze gorzej tą ulgą.
Nawałnica ze zbytku gwałtowności stała się wreszcie całkiem bezkształtną; zdarzają się śnieżne potopy podobne tylko do zamętu — otóż właśnie był to jeden z takich. Ten przystęp ślepej wściekłości równie udręczał lądy, jak się pastwił nad oceanem. Prawdopodobnie była to chwila, w której skołataną orką szarpały skały podwodne.
Chłopiec szedł wpośród tego rozszalałego żywiołu, kierując się zawsze ku wschodowi, poprzez rozległe przestrzenie, zasypane śniegiem. Nie wiedział, która być mogła godzina. Od dawna także stracił był już z oczu dymy. Nocą wskazówki podobne tak łatwo znikają! Zresztą była to godzina, o której ognie od dawna już pogaszono, a powtóre chłopiec łatwo mógł być w błędzie. A może też w stronie, ku której się kierował, nie było nigdzie miasta ani wioski.
W nieświadomości swojej szedł przebojem.
Parę razy dziewczynka się rozpłakała. Wtedy kołysał ją, jak umiał, tak że się wprędce uspakajała. Wreszcie zasnęła, i to na dobre. Czuł ciepło, idące od niej, sam drżąc z zimna.
Często też zaciskał fałdy kaftana wokoło szyi małej dziewczynki, ażeby nie zaleciała ją śnieżyca, jednocześnie mogąca zmrozić i wilgocią przejąć jej drobne członki.
Droga, którą szedł, była falista. We wgłębieniach śnieg naniesiony bywał do takiej wysokości, że chłopiec prawie całkiem się weń zapadał, tak że iść musiał niemal nawpół zakopany. Wtedy postępował ostrożnie, przepychając śnieg przed sobą kolanami.
Wyswobodziwszy się z podobnych parowów, dostawał się na otwarte zewsząd przestrzenie, szalenie zmiatane