Ulica ta rozpoczynała się od dwóch domów. W żadnym z nich nie widać było najmniejszego światła, podobnie jak i na całej długości ulicy, podobnie jak i w mieście całem, o ile można było zasięgnąć wzrokiem.
Dom z prawej strony był raczej dachem, niż domem; nic nędzniejszego; ściany miał gliniane, strzechę zaś słomianą; więcej tam było poszycia, niż muru. Pokrzywa, u stóp jego rosnąca, dotykała wierzchem brzegu dachu. Chałupa ta miała tylko jedne drzwi, podobne raczej do klapy, i jedyne okno, będące dymnikiem. Jedno i drugie szczelnie było zamknięte. Tuż obok świński chlewek zamieszkany wskazywał, że i chata zamieszkana być musiała. Dom zaś od lewej strony był przestronny, wysoki, cały z kamienia, z dachem łupkowym. Podobnież jak i tam ten, zamknięty. Było to domostwo bogatego naprzeciw barłogu, ubogiego.
Chłopiec ani się wahał. Udał się wprost do dużego domu. Drzwi tam były o dwóch skrzydłach, ciężkie, dębowe, gęsto nabijane ćwiekami. Poza takiemi domyślać się jeszcze należy niezgorszego przyrządu ryglów i wrzeciądzów. Wisiał u nich młotek żelazny.
Chłopiec uniósł ów młotek, z niejakim trudem, coprawda, gdyż skostniałe jego ręce były już raczej tylko kikutami, i uderzył nim we drzwi.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
Po raz wtóry uderzył dwukrotnie.
Ani śladu ruchu w domu całym.
Zakołatał po raz trzeci. Zawsze nic.
W tedy zrozumiał, że albo spano, albo nie myślano wstać do otworzenia.
Bez namysłu zwrócił się ku ubogiej chałupie. Podniósł z ziemi pierwszy lepszy kamyk i zastukał do niskich drzwi tej chaty.
I stamtąd nikt nie odpowiedział.
Wspiął się jak mógł na palce i zapukał kamykiem w okienko, na tyle lekko, żeby nie stłuc szyby, na tyle zaś mocno, żeby móc być posłyszanym.
Ani głos się stamtąd żaden nie odezwał, ani tam nikt nie dał znaku życia, ani nigdzie światło nie zabłysło.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/174
Ta strona została przepisana.