Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Szedł w kierunku Johnstone row.
Nawet już nie szedł, ale się wlókł.
Zostawił na lewo ulicę Panny Marji, błąkał się tu i owdzie po zaułkach, aż wreszcie u krańca zacieśnionej jakiejś uliczki znalazł się nagle na dość sporym placyku. Było to miejsce odludne, wcale już nie zabudowane, zapewne nawet to samo, które się dziś nazywa Chesterfield-Place. Jak się zdaje, tam się kończyć musiała część mieszkalna miasta. Na prawo znajdowało się już tylko morze, w lewo zaś — nieograniczone jakieś obszary.
Co tu czynić? Toż tu znowu rozpoczynały się pola. Ku wschodowi obszerne śnieżne płaszczyzny spływały szerokiemi pochyłościami ku Radipole. Miałże iść dalej w tym kierunku? Miałże się znowu zapuścić w samotnię? Czy też może lepiej wrócić i znów się zagłębić w ulice? Co tu postanowić pośród tych dwóch milczeń oniemiałej płaszczyzny i ogłuchłego miasta? Którąż tu wybrać z tych dwóch odmów?
Jeżeli jest kotwica zbawienia, to bywa także i wzrok zahaczający zbawienie. Takie to właśnie spojrzenie biedny chłopak w rozpaczy rzucił wokoło siebie.
Nagle uszu jego doszła groźba.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Odludek staje do roboty.

Jakieś warknięcie dziwne i zastraszające podeszło w cieniu tym ku niemu.
Było przed czem się cofnąć.
On naprzód poszedł.
Temu, którego cisza długo przerażała, ryk nawet powabnym się wydaje.
Ten dziki odzew dodał otuchy chłopakowi. Groźba owa wydała mu się obietnicą. Był tam przynajmniej ktoś żyjący i czuwający, niechby sobie nawet i zwierz dziki. Udał się tedy w stronę, skąd usłyszał chrapliwe warczenie.
Wkrótce poza węgłem jakiegoś muru, przy grobowych odbłyskach majaczących niewyraźnie od śniegu i od morza, ujrzał coś jakby chroniącego się przy ścianie. Był to