Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/192

Ta strona została przepisana.

Podniósł się i, trzymając dziecię lewą ręką, prawą uniósł wieko od skrzyni i wyciągnął stamtąd skórę niedźwiedzią, tę samą, którą, jeśli sobie przypominamy, zwykł był nazywać prawdziwą swoją skórą.
Czyniąc to, nasłuchiwał zarazem chrupania chłopaka i prawił, patrząc na niego z podełba:
— Miła to rzecz, jeśli przyjdzie odtąd żywić tego obżartucha, którego codzień coś przyrośnie. Będzie to istny asiemiec, siedzący we wnętrznościach mojego przemysłu.
Mówiąc to, jak najostrożniej i zawsze tą jedyną swobodną ręką rozścielał niedźwiedzią skórę na skrzyni, niemal wystrzegając się ile mógł wszelkiego poruszenia, żeby przypadkiem nie przerwać początku snu niemowlęciu. Poczem delikatnie położył je na futrze, od strony najbliższej ognia.
Zrobiwszy to, położył wypróżnioną flaszkę na piecu i zawołał:
— Ach, jakże mi się też pić chce!
Zajrzał do garnka: było tam jeszcze kilka niezłych łyków mleka; zbliżył sobie tedy garnek do ust. Ale właśnie w chwili, kiedy już miał pociągnąć, wzrok jego padł na śpiące dziecko. Postawił tedy garnek na piecu, wziął flaszkę, odetknął ją, wlał w nią resztę mleka, którego było właśnie tyle tylko, żeby ją napełnić, zatkał znowu to wszystko gąbką i, jak wprzódy, zawiązał płótnem przy szyjce.
— Koniec końcem, głodny jestem, jak pies — mruknął gniewliwie.
I dodał:
— Kiedy nie masz chleba, to się napij wody.
Za piecem stał dzbanek wyszczerbiony.
Ursus wziął go i podał chłopcu.
— Chcesz się napić?
Chłopak się napił, poczem znowu wziął się do jedzenia.
Z kolei Ursus porwał dzbanek i przytknął sobie do gęby. Woda się nieco od wierzchu za piecem ogrzała. Połknąwszy kilka jej łyków, skrzywił się i splunął.
— Moja ty przeczysta wodo, bardzoś mi coś podobna do fałszywych przyjaciół. Letnia jesteś od wierzchu, ale zimna na spodzie.