Na to zmarszczyły się brwi Ursusa i przybrały kształt ostrołukowy, jaki zwykł oznaczać wzruszenie wewnętrzne mędrca.
— A, martwa była. No, to jeszcze jedna szczęśliwa. Dać jej tam pokój w jej śniegu. Gdzież jej lepiej być może? A w której stronie, powiadasz?
— Od strony morza.
— I przechodziłeś przez most?
— Przechodziłem.
Ursus uchylił okienka i wyjrzał na zewnątrz. Pogoda nic się nie zmieniła. Padał ciągle śnieg gęsty i posępny Ursus napowrót zamknął okienko. Podszedł ku stłuczonej szybie, zatkał dziurę jakimś łachmanem; dołożył torfu do piecyka, rozciągnął najszerzej jak było można skórę niedźwiedzią na skrzyni, wziął grubą jakąś księgę z kąta, położył ją w jednem miejscu pod skórą, ażeby mogła służyć za poduszkę, i umieścił na niej głowę śpiącej dziewczyny.
Poczem zwrócił się do chłopca.
— No, połóż się tu.
Chłopak usłuchał i położył się tuż obok dziecka.
Ursus obwinął futro około dwojga dzieciaków i obetknął im pod nogami.
Następnie wziął z półki i okręcił sobie około ciała pas płócienny z wielką sakwą u boku, mieszczącą zapewne narzędzia chirurgiczne i flaszki z lekami.
Potem odczepił od pułapu latarnię i zapalił ją. Była to ślepa latarnia. Jakkolwiek zapalona, pozostawiła jednak dzieci w ciemności.
Ursus, zrobiwszy to wszystko, uchylił drzwi i rzekł:
— Wychodzę. Nie bójcie się niczego. Zaraz wrócę. Śpijcie.
I opuszczając stopień, zawołał:
— Homo!
Odpowiedziało mu na to przyjazne skowytanie.
Ursus, mając latarnię w ręku, zszedł na dół; stopień wrócił nazad i drzwi się zamknęły. Dzieci pozostały same.
Wtem z zewnątrz głos, będący jeszcze głosem Ursusa, zapytał:
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/194
Ta strona została przepisana.