Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/200

Ta strona została przepisana.

Ursus zwrócił się ku niemu:
— To dobrze, Homo. Ja będę ojcem, a ty stryjaszkiem.
Poczem znów dalej przewracał w ogniu, mówiąc jak i przedtem do siebie:
— Adoptacja — ma się rozumieć. Skoro Homo sobie tego życzy...
Nagle wyprostował się.
— Chciałbym wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za tę umarłą. Czy ludzie — czy też może...
Oko jego błysnęło w górę, ale gdzieś poza sufit, usta zaś wyszeptały:
— Czy też może Ty?
Następnie schylił czoło, jakby ku ziemi przygięty, i dodał:
— W każdym razie noc podjęła się tu być oprawcą.
Wzrok jego, podnosząc się, spoczął na twarzy chłopca zbudzonego, który go słuchał. Ursus nagle się do niego odezwał:
— A ty czego się śmiejesz?
— Nie śmieję się wcale — rzekł chłopak.
Ursus drgnął, chwilę popatrzył na niego bystro w milczeniu, i wreszcie rzekł:
— W takim razie jesteś okropny.
Jak powiedzieliśmy, aż dotąd tak ciemno było we wnętrzu budy, że zaledwie teraz dopiero, przy skąpych brzaskach dnia wschodzącego, Ursus rozróżnić zdołał twarz chłopca.
Oparł obie ręce na ramionach dzieciaka, wpatrzył się w niego coraz uważniej i raz jeszcze odezwał się do niego surowo:
— Nie śmiej się, powiadam!
— Nie śmieję się — rzekł dzieciak.
Ursus uczuł, jak mu dreszcz ziębi kości od stóp do głowy.
— Nie kłam! Śmiejesz się.
Następnie, wstrząsając dzieciaka ruchem, zdradzającym szaleństwo a może i litości nadmiar, spytał go gwałtownie:
— Gadaj. Kto ci to zrobił?
— Co takiego? Ani wiem, o czem pan chcesz mówić...