Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/201

Ta strona została przepisana.

— Od jakiego czasu śmiejesz się w ten sposób?
— Nigdy inny nie byłem — rzekł dzieciak.
Na to Ursus zwrócił się ku skrzyni, mrucząc między zębami:
— Myślałem, że się już takich rzeczy nie robi.
Następnie ostrożnie wysunął książkę, którą poprzednio położył pod głowę dziewczynie, i rzekł do siebie:
— Poradźmy się Conquesta.
Był to foliał, oprawny w miękki pergamin. Począł go przerzucać, aż wreszcie zatrzymał się przy jakiejś karcie, położył księgę otwartą na piecyku i czytał:
— „...De denasatis“. — A, to tu.
I ciągnął dalej:
— „Bucca fissa usque ad aures, genzivis denudatis, nasoque murdridato, masca eris, et ridebis semper“. To właśnie to samo.
Poczem położył księgę na półce, mamrocząc:
— Wydarzenie, które zgłębiać niebardzo byłoby zdrowo. Dlatego zatrzymajmy się lepiej u jego powierzchni. Śmiej się sobie, mój chłopaku!
W tej chwili ocknęła się dziewczynka, na dzień dobry kwilić poczynając.
— No, mamko, dawaj wasani piersi — rzekł Ursus. Mała usiadła.
Ursus, wziął z pieca flaszkę i wetknął ją dziecku w usta do ssania.
Jednocześnie ukazało się na widnokręgu wschodzące słońce. Czerwony jego odblask, wkradłszy się przez szybkę, wprost uderzył na twarzyczkę dziecka. Źrenice niemowlęcia, wprost ku niemu zwrócone, niby dwa zwierciadła gładkie, odbijały okrągło tę światłość jaskrawą. Ale ani drgnęły, ani łzami zaszły, ani się zapuściły powieką.
— Aha — rzekł Ursus — ona jest ślepa!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO