Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/259

Ta strona została przepisana.

— Ty? Urzędu?
— Tak, pani.
— Skąd ci nawet myśl podobna do głowy przyszła? Jesteś do niczego.
— To też właśnie dlatego.
Jozyana się w głos rozśmiała.
— Więc jakiejże to posady ci się zachciewa?
— Poprostu posady odtykacza butelek w służbie oceanu.
Jozyana jeszcze huczniej się rozśmiała.
— Co znowu? Ty sobie ze mnie żartujesz.
— Ależ bynajmniej, łaskawa pani.
— No, więc gadaj wyraźnie, bom się może przesłyszała. Czem to takiem chcesz być?
— Odtykaczem butelek w służbie oceanu.
— Doprawdy, w służbie dworskiej wszystko jest możliwe. Czy istotnie istnieje urząd podobny?
— Istnieje, łaskawa pani.
— A to dopiero coś nowego! No i cóż dalej?
— Powiadam, że to jest urząd, który istnieje.
— Przysięgnij mi na duszę, której nie masz.
— Przysięgam.
— Nie wierzę ci.
— Dziękuję i za to, łaskawa pani.
— Więc chciałbyś?... Jak to tam?
— Odkorkowywać morskie butelki.
— No, to mi przynajmniej urząd niezbyt zapewne męczący. To tak, jakby kto czesał spiżowego konia.
— Coś w tym rodzaju.
— Próżnować — w istocie to jest miejsce dla ciebie stworzone, do tegoś ty tylko zdatny.
— Więc widzi łaskawa pani, że przecież przydam się na co.
— No, widzę, że błaznujesz. Więc miejsce to istnieje, powiadasz?
Barkilphedro nastroił się w pełną uszanowania powagę.
— Łaskawa pani, przezacny twój ojciec, król Jakób II, oraz równy mu w zacności szwagier twój, Jerzy Duński, książę Cumberlandu, cieszyli się obaj stopniami lordów admirałów Wielkiej Brytanji.