wkoło siebie; ale osamotnienie Gwynplaina było pełne okropności, gdyż on widział wszystko. Dla Dei świat stworzony nie przekraczał granic słuchu i dotyku; rzeczywistość była dla niej ograniczona, ciasna, w oka mgnieniu przepadająca; nie znała innej nieskończoności niż cień. Dla Gwynplaina żyć było wiecznie tłumy mieć wkoło siebie, a jednak poza obrębem własnego istnienia. Dea była wygnanką z krainy światłości. Gwynplaine zaś wywołańcem z życia. Niewątpliwie było to dwoje zrozpaczonych. Dotykali oni samego dna możliwej niedoli. Znajdowali się tam, równie on, jak ona. Rozpatrujący się w nich badacz z zadumania przeszedłby napewno w litość niezmierną. Ileż cierpieć musieli! Widocznie wyrok nieszczęścia ugniatał tych dwoje ludzi, i nigdy konieczność, oplatająca dwie najzupełniej niewinne istoty, dokładniej nie zamieniła im była przeznaczenia w katuszę i życia w piekło.
Oni tymczasem żyli życiem rajskiem.
Kochali się.
Gwynplaine uwielbiał Deę, Dea ubóstwiała Gwynplaina.
— Jakiś ty piękny! — mówiła mu.
Jedna tylko kobieta na świecie widziała prawdziwego Gwynplaina. Była nią właśnie ta niewidoma.
Czem Gwynplaine był dla niej, wiedziała to od Ursusa, któremu on opowiedział był niegdyś całą swoją przykrą przeprawę, poczynając od Portlandu aż do Weymouthu, oraz wszystkie niedole swego opuszczenia. Wiedziała, że, niemowlęciem będąc, niemal umierająca już u łona zmarłej matki, usiłująca ssać pierś trupa, podniesiona została stamtąd przez istotę niewiele co od niej samej większą; że dzieciak ów odtrącony, sam pod brzemieniem nieubłaganego osamotnienia niemal żywcem pogrzebany, usłyszał jednak głos jej; że podczas gdy wszystko pozostało głuchem dla niego, on jednak dla niej głuchym nie był; że opuszczony, słaby, odepchnięty, bez punktu