Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/316

Ta strona została przepisana.

— Cóżby się ze mną bez niego stało?
Dwa te wygnania, schodząc się z sobą, napotykały ojczyznę; dwie te nieuleczone konieczności: napiętnowanie Gwynplaina, ociemnienie Dei, spływały się we wspólnem rozradowaniu. Istoty ich wystarczały sobie. Nie domyślali się niczego poza okresem własnego istnienia; rozmawiać z sobą było dla nich rozkoszą, zbliżać się do siebie było im upojeniem błogiem; skutkiem wzajemnej wymiany uczuć, doszli do tożsamości w marzeniach; we dwoje mieli tylko jedną myśl. Słysząc Gwynpaina chodzącego, Dea mniemała słyszeć kroki półboga. Tulili się do siebie w pewnym półcieniu gwiaździstym, pełnym woni, blasków, dźwięków, świetlistych gmachów, marzeń sennych; wzajemnie należeli do siebie; czuli się na wieki zjednoczeni w tejże samej radości i w tymże zachwycie; i nic nie mogło być dziwniejsze nad owo odtworzenie raju przez tych dwoje potępieńców.
Byli niewypowiedzianie szczęśliwi.
Z żywiołów swego piekła urobili sobie niebo; taka to jest potęga twoja, o miłości!
Dea słyszała śmiech Gwynplaina, Gwynplaine widział uśmiech Dei.
Tak wynaleziona została idealna szczęśliwość, urzeczywistniona doskonała uciecha życiowa, rozwiązane szczęścia tajemnicze zadanie. I to przez kogo? Przez dwoje nędzarzy.
Dla Gwynplaina Dea była wszechjasnością. Dla Dei Gwynplaine był obecnością.
Obecność, głęboka tajemnica, podnosząca do godności bóstwa niewcielone marzenie, z czego się rodzi ta druga tajemnica, której ufność na imię. We wszystkich wiarach to jedno tylko niczem się zastąpić nie da; ale też właśnie więcej nie trzeba. Nie widzisz okiem niezmiernej, niezbędnej istoty; ale ją uczuwasz.
Otóż Gwynplaine był Dei wiarą.
Niekiedy, odchodząca od siebie z miłości, padała przed nim na kolana, podobna do pięknej kapłanki, oddającej cześć rozśmieszonemu bożyszczu pagody.