minął wyraźnie i we wszystkich szczegółach, był rozdzierający ustęp jego opuszczenia. Pośród tej nocy grobowej znalezienie Dei świtało mu zdaleka, jakby brzask promienny.
W tym względzie wspomnienia Dei o wiele jeszcze więcej były zamglone. Była wtedy tak mała; pamięć w tym wieku dziwnie się rozpierzchła! Przypominała sobie tylko matkę, jakby jakiś przedmiot zimny. Czy jednak kiedy widziała słońce? Może. Czyniła wysiłek by zagłębić swój umysł w to omdlenie, które było poza nią. Słońce? Cóż to takiego? Przypominała sobie tylko coś ciepłego i świetlistego, co najzupełniej zastąpił jej Gwynplaine.
Nieraz szeptali do siebie zcicha. Niema wątpliwości, że szeptać bywa najważniejszą sprawą na kuli ziemskiej. Dea mawiała do Gwynplaina: — Światłość jest wtedy, kiedy ty mówisz.
Razu jednego Gwynplaine, ujrzawszy poprzez cienki rąbek muślinowy śnieżnej białości ramię swojej towarzyszki, dotknął drżącemi usty tę przezroczą tkankę. Idealny to był pocałunek, przez potworne usta dany. Za dotknięciem tem Dea uczuła rozkosz przenikającą. Cała krasą spłonęła. Ów pocałunek poczwary zbudził jutrzenkę na tem pięknem czole, zasnutem nocą. Tymczasem Gwynplaine wzdychał z rodzajem przerażenia i, ponieważ sukna Dei uchylała się na piersi, nie mógł się powstrzymać od patrzenia na białości widzialne przez te wrota raju.
Dea podwinęła rękawek i, podając Gwynplainowi obnażone ramię, rzekła mu: — Jeszcze! — Gwynplaine ratował się ucieczką.
Nazajutrz znowu się to powtórzyło z pewną odmianą. O, jakże niebiańskiem bywa osuwanie się w tę przepaść pełną słodyczy, którą jest miłość! Są to rzeczy, na które patrząc Bóg, ten stary filozof, uśmiecha się dobrotliwie.
Niekiedy Gwynplaine robił sobie wymówki. Niejako miał sobie do wyrzucenia swoje szczęście. Dawać się