zła nie dosyć jeszcze było, wokoło tej niedoli miłość się całą swoją siłą owinęła, zacisnęła i zaplotła. Pytam się tedy: jestże siła zdolna potargać podobnie żelazny łańcuch zrządzenia, wzmocniony równiankami kwiecia?
Zaprawdę, Gwynplaine i Dea wiecznie swojemi być musieli.
Dea miała piękność, Gwynplaine światłość. Tak każde z nich posag swój wnosiło. Byli sobie więcej niż stadłem, gdyż niemal parką w jednej łupinie, przedzieleni tylko świętą przegrodą niewinności.
Z tem wszystkiem próżno Gwynplaine rozmarzał się, roztapiał ducha w rozpamiętywaniu sobie Dei, jako czegoś oderwanego; przyroda się u niego praw swych dopominała — był człowiekiem. Niemożebne jest obejść prawa konieczności. Tak też i on, podobnie jak i cała niezmierna przyroda, poczuwać w sobie zaczynał nieokreślone wstrząśnienia, nakazane przez Stwórcę. To sprawiało, że często, występując wobec tłumu, mimo wiedzy spoglądał na znajdujące się tam kobiety; prawda, że też i natychmiast odwoływał te spojrzenia wiarołomcze i pogrążał je napowrót w głąb swej duszy.
Dodajmy do tego, że też i brakło mu zachęty. Na twarzach wszystkich tych kobiet, na które spoglądał, widzieć mógł tylko wstręt, odrazę, obrzydzenie, odpychającą wzgardę. Widocznie jedna tylko Dea dla niego była możliwa. Myśl ta dopomagała mu do skruchy.
Ileż to się mieści prawdy w opowieściach! Sparzenie dotknięciem się niewidzialnego piekła, oto czem jest zbudzenie się wyrzutów z powodu złej myśli.
W duszy Gwynplaina zła myśl nie była się jeszcze wykluła; stąd brak potrzeby wyrzutu. Miewał tylko czasami żale do siebie samego.
Niewyraźne to znaki życia ze strony sumienia.
Ale z jakiegożby powodu? Tego ostatniego jeszcze nie było.