Gwynplaina, co wyobrażało zamęt, wyzywający człowieka do walki. Żadnego z nich nie było widać wyraźnie. Gwynplaine pasował się, owinięty całunem, twarz zaś pokrywały mu gęste, spadające na nią kędziory. Tedy, jak powiedzieliśmy, wszystko tam było ciemnością. Niedźwiedź mruczał, wilk warczał, człowiek wołał ratunku. Bowiem zwierzęta miały nad nim górę; zaczem pomocy wzywał jak mógł najrozgłośniej, ani nawet wiedząc, skąd ona przyjść może. Nareszcie rzężał już prawie, konając. Widzowie mieli przed sobą w ten sposób ostatnie wysiłki zarysów człowieka, zaledwie kształtem odróżniającego się od zwierząt; było to bardzo przykre widowisko. Wszyscy też spoglądali na to, dech zatrzymując w piersi; jeszcze chwila, a zwierzęta miały zwyciężyć; i, co za tem idzie, zamęt miał napowrót pochłonąć człowieka. Czas jakiś wrzała ta walka, wykrzyki, wycia, wtem nagle robiło się uciszenie. Tu występował śpiew z głębi cieniów. Niby powietrzne tchnienie wywołało głos jakiś. Przepływały tu i owdzie tajemnicze dźwięki, towarzyszące temu niewidzialnemu śpiewowi, i oto nagle niewiedzieć skąd ani jak, coś białego występowało w oddali. To coś białego okazywało się światłem, światło to stawało się kobietą, kobieta wydawała się być duchem; była to Dea, spokojna, niewinna, piękna, potężna swoją pogodą i słodyczą, ukazująca się w otoczeniu świetlanem. Raczej nawet zarys tylko jasności na tle zorzy. I głos ten to także ona była. Głos powietrzny, ale niewypowiedzianie głęboki. Z niewidzialnej widzialną się stawszy, śpiewała pośród tego brzasku. Sądziłbyś słyszeć hymn anioła, czy też śpiew ptaka. Na widok tego zjawiska, człowiek, dźwigając się nagle, umocniony zachwytem, wytężał obie swe pięści i powalał u stóp swych pokonane zwierzęta.
Wtedy widziadło, unoszące się niepojętym i przeto tem godniejszym podziwu sposobem, śpiewało następujące wiersze w języku hiszpańskim, aż nadto czystym dla uszu angielskiego majtka:
Ora! llora!
De palabra
Nace razon,
Da luz el son.[1]
- ↑ Módl się! płacz! Słowo stało się rozumem, z światła zaś dźwięk.