w tem pomieszaniu zrozpaczonej niewinności, gotowej już wyrzekać na nieznane potęgi, w tem niezadowoleniu z przypuszczalnego upadku, Dea pogodna i o wiele wyższa ponad mętne niepokoje niebezpieczeństw, a jednak wewnętrznie wzburzona swojem odosobnieniem, odnajdywała znowu dawne swe umocnienie i podporę; chwytała znowu myśl zbawczą w tych przestrzeniach ciemności, dotykała ręką potężnej głowy Gwynplaina. O radości niewypowiedziana! Ona to sama kładła palce różowe na tej gęstwi kędzierzawych włosów. Dotknięcie czegoś wełnistego budzi wrażenie łagodności. Otóż Dea dotykała niby baranka, o którym wiedziała, że jest lwem. Całe serce jej roztapiało się w miłość niewysłowioną. Czuła się niby wolną od niebezpieczeństw, znajdowała niby swego zbawcę. A tymczasem tłum patrzących mniemał zupełnie co innego widzieć. Dla nich zbawioną istotą był Gwynplaine, zbawcą zaś Dea. — Niech sobie jak chce będzie — myślał Ursus, dla którego serce Dei nie miało tajemnic. Tak więc Dea pocieszona, umocniona, zachwycona, ubóstwiała anioła, podczas gdy tłum, przypatrując się poczwarze, ulegał podobnież, tylko że w inny sposób, potędze tego niezmiernego prometejskiego śmiechu.
Prawdziwa miłość nie zużywa swych wrażeń. Duchem tylko będąc, nie ulega ostygnięciu. Zarzewie popiołem się pokrywa, ale nie gwiazda. Niebiańskie te wzruszenia co wieczora nowemi były dla Dei; stąd nic dziwnego, że się gotowa była rozpłakać z rozrzewnienia, podczas kiedy tłum pokładał się od śmiechu. Wkoło niej wszystko się uciechą zanosiło, ale ona tylko jedna była szczęśliwa. Skądinąd znowu wrażenie wesołości, wywoływane niespodzianem i zdumiewającem rozśmianiem się Gwynplaina, nie zupełnie było w planie Ursusa. Byłby on wolał mniej śmiechu, a zato uśmiechu więcej, a także więcej lirycznego podziwu. Z tem wszystkiem, pocieszało go powodzenie. Co wieczora miał nawet potemu usprawiedliwiające powody, z przyjemnością liczyć mogąc, ile to kupki farthingów przyniosły szylingów, a ile znowu kupki tych ostatnich przyniosły funtów szterlingów. A zresztą i to jeszcze mógł wziąć pod uwagę, że, bądź co bądź, ów „Zamęt zwyciężony“ niejednemu kaducznie
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/340
Ta strona została przepisana.