uwiązł w głowie, tak, że i z tego również korzyść była niemała. Być może, że się nawet i nie mylił w tym względzie, nie w inny to bowiem sposób niejako osadza się w umysłach dzieło ludzkiej myśli. Prawdą zaś jest niezbitą, że ta zgraja uliczna, tak rozciekawiona tym wilkiem, tym niedźwiedziem, tym człowiekiem, następnie tem i dźwiękami, dalej owem wyciem ujarzmionem przez harmonję, ową nocą, rozproszoną przez brzask jutrzenki, i wreszcie tym śpiewem, wydzielającym z siebie światłość, chwytała w duszę z niewyraźnem a jednak głębokiem współczuciem, nawet z pewnym rodzajem rzewnego poszanowania, poetyczny dramat zwyciężonego zamętu, słowem to zwycięstwo ducha nad materją, uwieńczone wreszcie człowieczem rozradowaniem.
Takie to były nieokrzesane uciechy owego ludu.
Uciechy te wystarczały mu. Lud bowiem nie miewał możności przypatrywania się „szlachetnym zapasom“, stanowiącym rozkosz dobrze urodzonych, i nie jemu to było dane, jak owym panom, postawić na jeden raz tysiąc gwinej za Helmsgailem przeciw Phelem-ghe-madone’owi.
Człowiek rad jest zemścić się za przyjemność, którą mu zrobiono. Nie skądinąd pochodzi uczucie wzgardy dla komedjanta.
Człowiek ten mię zachwyca, rozrywa, bawi, uczy, czaruje, pociesza, napawa mię ideałem, jest mi przyjemny i pożyteczny — coby mu tu w zamian za to złego zrobić? Upokorzyć go. Wzgarda jest to policzek z odległości. Otóż dam mu policzek. Podobał mi się, jest zatem nikczemny. Służy mi, więc go nienawidzę. Skądby tu wziąć na niego kamienia? Świętoszku, dajno mi swego. Mędrcze, daj mi także swego. Bossuet niech go przeklnie, Rousseau znieważy. Krasomówco, wypluj tam na niego z ust swoich ostre żwiry. Niedźwiedziu, palnij go w łeb kamieniem z bruku. Poobtrącajmy drzewo, poobtłukujmy owoc i zjedzmy go. Brawo! Fora za drzwi! Co?