jakim był zapewne przedtem: powabnym, pięknym? Nie, za nic w świecie! A z czegożby nadal wyżywił Deę? Cóżby się wtedy stało z tą biedną, słodką niewidomą, która go pokochała? Bez tego śmiechu, który go robił jedynym w swoim rodzaju clownem na świecie, stałby się naraz takim samym kuglarzem, jak tysiące innych, pierwszym lepszym skoczkiem na linie, lada zbieraczem groszaków, porzucanych po bruku; i Dea tym sposobem możeby nie codzień miała lichy kawałek chleba. Doznawał pewnego rodzaju tkliwej pychy, czując się jedyną podporą tej okaleczałej niebianki. Noc, Osamotnienie, Niedostatek, Bezsilność, Niewiedza, Głód i Pragnienie, siedem tych paszcz smoczych ziejących nędzą wyciągało się ku niej, a on był świętym Jerzym, zwyciężającym te potwory. I oto stopy swemi deptał grożącą jej niedolę. Jakim sposobem? Własną potwornością. Za jej to sprawą był pożytecznym, pomocnym, zwycięskim i wielkim. Dość mu się było pokazać, żeby zwabić pieniądze. Był niby panem tłumowi, czuł się władcą motłochu. Mógł wszystko dać Dei. Zapewniał jej pierwsze potrzeby; zabezpieczał jej wszystko, aż do pragnień, żądz, zachceń, jakie tylko w ciasnym zakresie pojęć ociemniałej istoty bywają możebne. Gwynplaine i Dea, jak to już powiedzieliśmy, wzajemnie sobie byli opatrznością. On czuł się uniesionym jej skrzydły, ona niesioną na jego rękach. Być podporą kochającej kobiety, zapewniać potrzeby tej, która ci nieba przychyla, cóż nad to może być słodszego? Otóż Gwynplaine doznawał tej najwyższej szczęśliwości. I powiedzieć, że ją zawdzięczał własnej szpetocie! A jednak ona to właśnie wywyższała go nad wszystko. Nią to zarabiał na życie swoje i drugich; ona to dawała mu niezawisłość, swobodę, rozgłos, wewnętrzne zadowolenie, dumę. Korzyści tej potworności nikt mu już odebrać nie mógł. Pociski losu bezsilne już były przeciw niemu poza obrębem tego ciosu, na którym zużyły swoją potęgę i który się w zwycięstwo dla niego przeistoczył. Owa głębia niedoli w szczyty elizejskie mu się przeobraziła. Gwynplaine niejako uwięziony był w swojej szpetności, ale pospołu z Deą. Było to poniekąd być rzuconym w podziemie, któreby się okazało rajem. Przedzielała ich dwoje od
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/343
Ta strona została przepisana.