najrozliczniejsze utrapienia społeczne przychodziły wieńcem stawać wokoło jego szczęścia.
Green-Box był rzeczą, wielkiej używającą wziętości.
Niskie ceny pociągają tylko nisko położonych ludzi. Zbiegali się wokoło niego sami tylko biedacy, sami maluczcy, sami ubodzy w duchu. Szło się na Gwynplaina, jak to się idzie na kieliszek jałowcówki. Kupowano u niego zapomnienie trosk za całe dwa grosze. Z wysokości swej hecy Gwynplaine robił ścisły przegląd owego zbiegowiska. Umysł jego chciwie wsiąkał te wszystkie stopniowe objawy niezmiernego utrapienia. Wyraz twarzy ludzkiej jest wynikiem wpływów losu i wyrzutów sumienia, a także Bóg wie ilu i jakich wewnętrznych działań niszczących. Nie było cierpienia, nie było gniewu, nie było hańby, rozpaczy, którychby po właściwej im zmarszczę Gwynplaine nie rozpoznał. W tych ustach dziecięcych od rana nie postał kawałek chleba. Człowiek ten jest ojcem, ta kobieta matką, a jednak poza niemi odgadujesz całe dwie do ostateczności przywiedzione rodziny. Na twarzy tamtej czytasz przejście od występku do zbrodni, a zarazem i przyczyny podobnego upadku: ciemnotę i niedostatek. Ta znowu przedstawia wyraz wrodzonej dobroci, starty przygnębieniem społecznem i zmieniony w nienawiść. Na tem czole starej kobiety widać męczarnie głodu, na tem drugiem dziewczyny młodej — ostateczne już zepsucie. W całej tej zgrai znajdowały się ręce, ale narzędzi brakło; pracownicy ci nie cofali się przed trudem, ale właśnie pracy im brakło. Niekiedy obok robotnika stawał żołnierz, czasem zupełnie już niezdolny do służby, uosabiając sobą Gwynplainowi straszliwie widmo wojny. Gwynplaine wyczytywał bezrobocie, tam wyzyskiwanie, ówdzie zaprzedanie swobody. Na niektórych czołach dopatrywał cech cofnięcia się w zwierzęcość, i ten powolny zwrot człowieka ku bydlęciu, dopełniający się w dolnych warstwach ludzkości. Pośród tych ciemności znajdowało się dla Gwynplaina okienko. Tamtędy szczęście im obojgu błyskało. Wszystko inne zgubą tylko było. Czuł Gwynplaine ponad sobą bezwiedny pochód ludzi możnych, ludzi bogatych, wspaniałych, wielkich, wybrańców trafu, pod sobą tłum bla-
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/345
Ta strona została przepisana.