dych twarzy wydziedziczeńców losu; widział siebie i Deę, z całem ich maluczkiem a jednak tak ogromnem szczęściem, właśnie w pośrodku tych dwóch światów; w górze świat gwarny, swobodny, wesoły, tańczący, depczący; w dole świat cichy, po którym drudzy depczą. Rzecz to dziwna, dowodząca jak głębokie jest zło społeczne — światłość ciemność przygniata! Gwynplaine miał sposobność stwierdzić tę żałobną stronę rzeczy ludzkich. Jakto? Byłożby przeznaczenie pełzać przy ziemi! Człowiek miałby być do tego zmuszony? Co? Podobne powinowactwo z prochem i błotem? Podobna ohyda, podobne wyzucie się z człowieczeństwa, tak wielkie poniżenie, że się ma chęć je zdeptać! Jakiegoż to tedy motyla gąsienicą jest to ziemskie nasze życie? Jakże! Więc pośród całego tego zgłodniałego i ciemnego tłumu, wszędzie jak zajrzysz i przed każdym z tych ludzi, tkwi znak zapytania, odnoszący się do zbrodni lub hańby? Nieugiętość praw sprowadzająca stępienia sumienia! Niema dziecka, któreby nie rosło dla umniejszenia! Niema dziewicy, któraby nie wyrastała dla oddania! Niema róży, któraby się nie rodziła dla błota! Niekiedy oczy jego zaciekawione ciekawością pełną wzruszenia starały się przejrzeć aż do głębi tej ciemności, w której konało tyle niepotrzebnych wysiłków i w której walczyło tyle znużeń, rodziny pożarte przez społeczeństwo, obyczaje torturowane przez prawa, rany zgangrenowane przez kary, nędze przeżarte podatkami, inteligencje płynące bez kierownictwa po topielisku ignorancji, tratwy czekające rozbicia pokryte głodnymi, wojny, nieurodzaje, rzężenia, krzyki, zniknięcia. I ze srogim piersi uciskiem odczuwał te wszystkie rozdzierające niedole powszechne. Miał niby widzenie całej tej szumowiny nieszczęścia kipiącej ponad zamroczonym odmętem ludzkości. Sam w bezpiecznej przystani będąc, oglądał wokoło siebie wszystkie te rozbicia. Chwilami chwytał w obie ręce swoją głowę oszpeconą i dumał.
Być szczęśliwym cóż to za szaleństwo! Jak to się marzy wtedy! Gwynplainowi rozmaite przychodziły myśli. Nawet niejedna niedorzeczność przez głowę mu przelatywała. Że tam kiedyś uratował był jakieś dziecko,
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/346
Ta strona została przepisana.