uczuwał zachcianki ratowania świata całego. Tumany marzeń przesłaniały mu niekiedy uczucie własnej rzeczywistości; nawet na tyle tracił miarę stosunków, że aż zapytywał sam siebie, coby tu zrobić można dla tego biednego ludu? Niekiedy tak zawzięcie rzecz tę brał do serca, że aż mówił o tem głośno. Wtedy Ursus wpatrywał się w niego, wzruszając ramionami. A on dalej roił swoje: — O, gdybym był potężny, jakżebym dopomagał nieszczęśliwym! Ale czemże jestem? — Atomem. Ale cóż mogę? — Nic.
Mylił się. Mógł wiele. Rozśmieszał.
A, jak powiedzieliśmy, rozśmieszać jest to dawać zapomnienie.
Możeż być większy dobroczyńca w świecie od tego, który daje zapomnienie?
Mędrzec bywa podpatrywaczem. Tak i Ursus, podchwytując marzenia Gwynplaina, uczył się własnego ucznia. Tajemne rozmowy ducha wybiegają na czoła nasze odbłyskami, które z łatwością chwyta badawczy wzrok fizjonomisty. Tak i tu to, co się działo w głębi Gwynplaina, nie uszło uwagi Ursusa. Pewnego razu chwycił go zamyślonego za rękaw jego kaftana i rzekł mu, co następuje:
— Wyglądasz mi coś na badacza, ty głupcze. Proszę cię, strzeż się tego, to do ciebie nie należy. Masz tylko jedno do roboty, to jest kochać Deę. Wziąłeś w udziale dwa szczęścia: pierwszem jest, że zgraje włóczęgów mogą oglądać twoją mordę; drugiem zaś, że jej Dea nie widzi. Ale do tej szczęśliwej twojej doli najmniejszego nie masz prawa. Niema kobiety na świecie, któraby, spojrzawszy na twoją gębę, przyjęła od niej pocałunek. Otóż gęba ta, stanowiąca twoją fortunę, otóż paszcza ta, stanowiąca twoje bogactwo, wcale nie jest twoją własnością. Przecież nie przyszedłeś na świat z tą miłą twarzyczką. Zapożyczyłeś ją od wydrzeźnienia, leżącego na samem dnie nieskończoności. Poprostu ukradłeś maskę czartowi. Jesteś