Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/62

Ta strona została przepisana.

kiem, dzieciak ani drgnął. Przyjął to uderzenie gromu stojąc.
Widoczne było, sądząc po jego zdziwieniu, które go ani na jotę nie przybiło do ziemi, że w tej gromadzie, która go opuszczała, ani nikt go nie kochał, ani on nie kochał nikogo.
Zamyślony, zapomniał o zimnie. Nagle woda musnęła mu stopy, — przypływ wzrastał; jakieś tchnienie przeleciało mu po włosach, — wiatr się zrywał. Dreszcz go przejął. Od stóp do głowy przeszyło go drgnienie, które bywa zbudzeniem.
Zatoczył wzrokiem wkoło siebie.
Był sam.
Po dziś dzień nie było dla niego innych ludzi na ziemi, tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się na statku. Otóż ci ludzie go odbiegli.
Dodajmy do tego, co się zapewne wielce dziwnem wyda, że ludzie ci, jedyni jakich znał na świecie, byli mu całkiem nieznani.
Nigdy powiedziećby nie umiał, co to byli za jedni.
Dni dziecinne upłynęły mu pośród nich, a nigdy nie pomyślał, żeby miał do nich należeć. Poprostu, żył obok nich, nic więcej.
I oto został zapomniany przez nich.
Nie miał ani pieniędzy przy sobie, ani obuwia na nogach, zaledwie lichy przyodziewek na grzbiecie i zresztą ani kawałka choćby chleba w kieszeni.
Było to zimą. Było to wieczorem. Trzeba było zrobić kilka mil, żeby się dostać do najbliższej mieszkalnej osady.
Ani nawet wiedział, gdzie się znajduje.
Nie wiedział nic innego, tylko to, że ci, którzy z nim przybyli na brzeg tego morza, odeszli sobie bez niego.
Czuł, że go wykluczono z życia.
Czuł, że zaczyna w nim braknąć człowieka.
Miał lat dziesięć.
Dzieciak znajdował się pośród pustyni, pomiędzy głębiami, w których słyszał grzmiące odmęty.
Przeciągnął szczupłe swoje ramionka i ziewnął.
Następnie znagła, jak ktoś, który dał za wygraną, zuchwale i raźno, ze zręcznością wiewiórki — może i clowna