raźnie okrągłego, ujętego jakby w sierp ciemny; zdarza się, że księżyc przedstawia podobny widok. Od przylądka do przylądka, na całej tej przestrzeni, nie dostrzegałeś ani iskierki błysku, mogącego wskazywać bądź płonące ognisko, bądź oświetlone okno, bądź jaki dom żyjący. Najzupełniejsza nieobecność światła równie na ziemi jak na niebie, ani iskry na ziemi, ani gwiazdy w niebie. Z kolei, rozległe płaszczyzny wód w zatoce zdawały się doznawać tu i owdzie nagłego wzdęcia. To wiatr podrzucał i fałdował tę płachtę. Orka dawała się jeszcze niekiedy widzieć w zatoce — uciekająca.
Wyglądała niby trójkąt czarny, ślizgający się w tej bezbarwnej przestrzeni.
W dali przepaści odmętów drgały bezładnie w ponurym światłocieniu.
Matutina znikała, jak błysk. Topniała w oczach. Nic szybszego, jak przepadanie statku w przestworach wód. W pewnej chwili uciekający statek zapalił swoją latarnię przy sztabie; widoczne było, że ogarniały żeglarzy niepokojące ciemności i że sternik czuł potrzebę rzucenia światła na morze. Ten punkcik świetlny, którego mruganie widać było zdaleka, dziwnie posępnie wyglądał, przyczepiony do tego wysokiego, czarnego kształtu. Powiedziałbyś, że to całun na nogach stanął i kroczy pośród morza, wraz z nim błąka się ktoś, mający w ręku gwiazdę.
W powietrzu unosiła się widoma groźba burzy. Dzieciak nie zdawał sobie z tego sprawy, ale żeglarz doświadczony drżałby. Była to owa chwila wstępnego zaniepokojenia, w której powiedziećby można, że żywioły gotują się wziąć na siebie dotykalne uosobienia, i w której tylko patrzeć, jak się tchnienie wiatru w tajemniczy sposób przeobrazi w zawieruchę. Morze stanie się niebawem oceanem, siły zbudzą się do samowiedzy; to, co bierzesz za rzecz, okazuje się duszą. Wkrótce masz ujrzeć to wszystko. Stąd groza. Dusza człowiecza wzdryga się na to stawienie jej twarzą w twarz z duszą przyrody. Zamęt miał wystąpić na scenę. Wiatr, miętosząc mgłę i napiętrzając poza nią obłoki, ustawiał dekoracje tego straszliwego dramatu, mającego się odegrać przez zimę i tumany, któremu na imię: zawieja śnieżna.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/65
Ta strona została przepisana.