Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/69

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Drzewo ludzkiego wynalazku.

Mogło być około siódmej wieczorem. Wiatr się uciszał co było znakiem bliskiego wzmożenia się jego siły. Dzieciak znajdował się wtedy na najwyższym szczycie południowym górnej płaszczyzny Portlandu.
Portland jest półwyspem. Ale dzieciak nie wiedział, co to znaczy półwysep — nie słyszał nawet nigdy tego wyrazu: Portland. Jedno tylko wiedział, to jest, że można iść, aż dopóki się nie upadnie. Wiadomość o czemśkolwiek jest już przewodnikiem. On nie miał żadnej.
Tam go przyprowadzono i tam go porzucono. W tych dwóch rzeczach streszczało się całe jego przeznaczenie. Ci, co go porzucili, był to rodzaj ludzki; tam, gdzie go porzucono, był mu świat otwarty. Na tym padole płaczu rzeczywiście nie było dla niego innego punktu oparcia, tylko ta maluczka cząstka ziemi, na której się mieściła jego noga. Oparcie twarde i zimne dla nagości jego stopy. W tym ogromnym, zamroczonym świecie, otwartym na wszystkie strony, czy było cośkolwiek dla tego dzieciaka? Nic.
On szedł ku temu nic.
Niezmierne opuszczenie ze strony ludzi otaczało go zewsząd dokoła.
Przybył ukośnie pierwszą wyniosłość, następnie niższą, następnie jeszcze niższą. Na kończynie każdej z tych płaszczyzn dzieciak napotykał obniżenie; pochyłość bywała niekiedy stroma, ale zawsze niezbyt długo trwająca; obnażone bowiem szczyty Portlandu wyglądają jakby ogromne płyty, w połowie wiszące jedne nad drugiemi; tak, że wystawa południowa zdaje się podchodzić pod poprzednią płaszczyznę, strona zaś północna piętrzy się ponad następną. Sprawia to wypuklizny, po których dzieciak zbiegał żwawo. Niekiedy zatrzymywał się na chwilę i zdawał się naradzać sam z sobą. Noc stawała się bardzo ciemną; widnokrąg jego wzroku zacieśniał się coraz mocniej. Mógł już widzieć zaledwie na kilka kroków przed sobą.