Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Kruki umilkły. Jeden z nich skoczył na trupa. Było to hasło. Naraz, wszystkie się ku niemu rzuciły. Zerwała się chmara skrzydeł, następnie wszystkie opadły, i wisielec znikł nagle pod rojowiskiem czarnych, ssących baniek, poruszających się niewyraźnie w ciemności. W chwili tej trup się wzdrygnął.
Czy on sam to zrobił, czy też wiatr może? Bądź co bądź, targnął się straszliwie. Zrywający się orkan w pomoc mu przybywał. Widziadło wyraźnie podskakiwać zaczęło. Wicher, dmący już z całych płuc, porywał je w obroty i wykręcał tam i owdzie. Trup stał się straszny. Jął się szamotać. Ohydnie, niby tańcująca zabawka, mająca zamiast nitki do pociągania zgrzytający łańcuch szubienicy. Snać któryś z trefnisiów ciemności począł ciągnąć tę nitkę, zmuszając mumię do skakania. Więc też wykręcała się i tańczyła, ledwie się nie rozlatując. Wystraszone ptaki rozpierzchły się. Było to jakby rozpryśnięcie się tych wszystkich plugawych zwierząt. Niebawem wszakże wróciły znowu. Wtedy walka się rozpoczęła.
Trup jakby dostał napadów jakiegoś potwornego życia. Podmuchy uniosły go, jakby go porwać chciały. Powiedziałbyś, że się mocował i że robił wysiłki do ucieczki, ale łańcuch go przytrzymywał. Chmara ptaków zdawała się pilnie zważać i naśladować wszelkie jego ruchy, odskakując, potem uderzając znowu, płochliwa, zawzięta. Z jednej strony dziwne usiłowanie ucieczki, z drugiej ściganie przygwożdżonego na miejscu. Trup, targany wszystkiemi podrzutami burzy, podskakiwał, podbijał się, miotał się gniewliwie, zrywał się, by iść, podchodził, padał, konwulsyjnemi ruchy opędzając się pierzchającej zgrai. Trup był maczugą, chmara ptaków tumanem kurzu. Dzikie rojowisko rabusiów nocnych nie chciało dawać za wygraną i bez końca wracało uparcie. Trup, niby szaleństwem opętany wpośród tej obławy dziobów, po staremu omackiem grzmocił swoje ciosy ślepe, podobne do uderzeń kamienia spętanego w procy. Chwilami miewał w sobie wszystkie szpony i wszystkie skrzydła na sobie, potem znowu pozbywał się napadu; były to niejako rozproszenia w puch napastników, wprędce zastępowane