wściekłemi powroty. Straszliwa kaźń przedłużona poza życie. Ptaki zdawały się również opętane. Wrota otchłani zdają się zionąć rojowiska podobne. Ciosy szponów, ciosy dziobów, krakania, wydzierania szmat mięsa, które nie było już ciałem, trzeszczenie szubienicy, potargiwanie trupa, zgrzyt żelastwa, wycia wichru, szamotanie burzy; niepodobna sobie wyobrazić posępniejszego bojowania. Było to szamotanie się poczwary, wyzywającej w bój szatany. Słowem, rodzaj walki widma.
Niekiedy w gwałtowniejszych przystępach wichru wisielec wykręcał się w kółko, nadstawiał się twarzą napastnikom ze wszystkich stron, zdawał się chcieć pędzić w pogoń za ptakami, i powiedziałbyś, że zęby jego kąsać chciały. Miał burzę za sprzymierzeńca, ale znowu łańcuch za przeciwnika. Właśnie jakby się czarne jakieś bogi w to wmieszały. Orkan uczestniczył w bitwie. Trup wił się, chmura ptaków spadała na niego ślimakowatemi skręty. Było to niby wirowanie w wirze.
Od dołu dolatywało huczenie niezmierne, które było morzem.
Dzieciak spoglądał na to widzenie. Nagle począł trząść się wszystkiemi członkami. Dreszcz rozpłynął się wzdłuż całego jego ciała; zachwiał się, zatoczył, miał już upaść, odwrócił się, ścisnął sobie skronie rękoma, właśnie jakby czoło punktem oparcia mu być miało, i błędny, z włosami na wiatr rozwianemi, spiesznym krokiem schodząc ze wzgórza, przymknąwszy oczy, sam już prawie widziadłem będąc, uciekać począł, zostawiając poza sobą tę męczarnię wśród nocy.
Biegł aż do zadyszania, na chybił trafił, bez pamięci, śniegiem, równiną, przestrzenią. Ucieczka ta rozgrzała go nieco. Tego mu było potrzeba. Bez tego biegu i tego przestrachu byłby umarł.
Kiedy mu już tchu zabrakło, zatrzymał się. Ale nie śmiał spojrzeć poza siebie. Zdawało mu się, że ścigać go mogły ptaki, że trup mógł się był wyplątać ze swego