Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Pomacał się po kieszeniach. Machinalnie — gdyż wiedział dobrze, że były puste.
Następnie przyspieszył kroku. Nie wiedząc zresztą, dokąd idzie. Poprostu znaleźć jakieś możliwe schronienie.
Ta wiara w znalezienie gdzieś przecie na świecie gospody stanowi część korzeni Opatrzności osiadłych w człowieku.
Wierzyć w schronienie jest to pokładać wiarę w Bogu.
Tymczasem zaś pośród płaszczyzny śnieżnej nigdzie nie było ani śladu dachu.
Dzieciak szedł ciągle — pustkowie szło dalej jeszcze — nagie, jak okiem sięgnąć.
Na płaszczyźnie tej nigdy nie było miejsc zamieszkałych. Dopiero u stóp szeregu urwisk, po rozpadlinach skalnych, mieścili się niegdyś, w braku drzewa do budowy chat, dawni mieszkańcy pierwotni, którzy za broń używali procy, za paliwo suszonej mierzwy krowiej, za jedyną wiarę bożyszcze Heyla, stojące na podsypie wśród dąbrowy w Dorchesterze, jedynym zaś ich przemysłem był połów tego fałszywego szarego korala, który Gallowie nazywali plin, a Grecy isidis plocamos.
Dzieciak kierował się, jak mu się wydawało najlepiej. Przeznaczenie całe jest rozdrożem, wybór kierunków jest zawsze czemś przerażającem; małej tej istocie zawczasu dane było wybierać pośród ciemnych doli. Z tem wszystkiem szedł dalej, ale, jakkolwiek nogi jego wydawały się z hartownej stali, poczynał czuć się zmęczonym. Nigdzie ścieżki na tej równinie; gdyby gdzie nawet i była, śnieg ją mógł zawiać. Wiedziony przeczuciem szedł, zwracając się ku wschodowi. Ostre kamienie pokaleczyły mu stopy. Po dniu białym widaćby było w śladach, które za sobą zostawiał, czerwone plamy krwi jego na śniegu.
Nic rozpoznać nie mógł. Przebywał płaszczyznę Portlandu w kierunku od południa ku północy; być zaś może że banda, z którą był przyszedł, unikając spotkania, właśnie przeciągnęła była od zachodu ku wschodowi. Prawdopodobnie wybrali się byli ci ludzie, w pierwszej lepszej łodzi rybackiej lub przemytniczej, skądś od wy-