się osłabienie sążnistemi kroki. Może bezprzytomny na ziemię padnie? Tylko że sił się pozbyć bywa ratunkiem dla kobiety, ale upokorzeniem dla mężczyzny. Więc walczył z sobą, z dreszczem się nawet pasując.
Doświadczał uczucia człowieka, którem u się ziemia usuwa z pod stóp.
Po zatrzaśnięciu drzwi poczęto iść dalej.
Droga szła korytarzem.
Nie zatrzymano się nigdzie u wstępu. W owych czasach nie znano żadnych kancelaryj. Więzienia wtedy nie bawiły się w bazgraniny. Poprostu zamykały się za kimś, często nawet same nie wiedząc czemu. Dosyć im było być więzieniami i mieć zawsze pełno więźniów.
Stosownie do wymagań miejsca, orszak zmuszony był mocno się przedłużyć. Szli prawie gęsiego; wapentake na czele, potem Gwynplaine, potem urzędnik straży bezpieczeństwa, następnie pochołkowie miejscy, idący szykiem ściśniętym i niejako szczelnie zatykając sobą korytarz poza Gwynplainem. Przejście się zwężało; wkrótce Gwynplaine obiema łokciami ścian dotykał; sklepienie z kamieni, silnie osadzanych w wapno, miejscami zaokrąglało się w łukowatości z granitowej oprawy; wtedy trzeba było schylać czoło z ostrożnością; aniby tu podobna biegiem się puścić; najbystrzejsza ucieczka krok za krokiem iśćby musiała; kiszka ta miała liczne skręty; wogóle wnętrzności wszelkie, tak więzienne jak i ludzkie, są zawiłe; tu i owdzie, raz z prawej, drugi raz z lewej strony, czworoboczne i okratowane w murze przecięcia dozwalały widzieć schody, jedne wgórę, drugie wdół się zapuszczające. Przybyli wreszcie do jakichś drzwi zamkniętych, te się otworzyły, przeszli przez nie, znowu się zamknęły. Następnie dwoje jeszcze innych otworzyło się i zamknęło na ich drodze, nigdzie nie dając znaku ludzkiej pomocy. Jednocześnie, w miarę zaciskania się przejścia, opuszczało się również sklepienie, tak że wkrótce niepodobna było iść inaczej jak ze spuszczoną