głową. Ściany ociekały wilgocią; od sklepienia spadały raz wraz chłodne krople; podłoga przejścia była śliska jak wnętrzności. Ów półcień pierzchliwy, będący dotąd jedyną w tem miejscu światłością, coraz nieprzenikliwszym się stawał; powietrza wreszcie zaczynało braknąć. Ale co w tem było najmocniej przerażającego, to, że droga ciągle wdół zstępowała.
Aby się jednak na tem spostrzec, trzeba było pewnego skupienia uwagi. W ciemnościach wszelka łagodna pochyłość dziwnie bywa złowroga. Nic okropniejszego jak nieświadomość celu, ku którem u prowadzą nieznaczne obniżenia.
Zstępować jest to wstępować w grozę rzeczy nieznanych.
Jak długo szli w ten sposób, Gwynplaine określićby nie umiał. Płaszczone w tej niemiłosiernej prasie hydraulicznej, jaką jest trwoga, chwile do nieskończoności się wyciągają.
Nagle zatrzymano się.
Ciemności były nie do przebicia.
Przejście w tem miejscu zdawało się nieco szersze.
Gwynplaine usłyszał nagle tuż obok siebie dźwięk jakiś, z którymby tylko brzęk chińskiego gongu porównać można; niby rozgłośne uderzenie w pokrywę otchłani.
To wapentake żelazną laską swoją drugie jakieś żelazo potrącił.
Żelazo to było drzwiami.
Nie drzwiami wykręcającemi się na zawiasach, ale tylko czemś, co się podnosi i spuszcza, na podobieństwo brony zwodowej.
Natychmiast coś zgrzytnęło przeraźliwie i Gwynplaine ujrzał nagle czworoboczny kawałek światła. Zgrzyt ten sprawiała blacha żelazna, wsuwająca się zwolna w sklepienie w sposób, w jaki się podnosi deszczułka od pułapki.
I oto okazał się wyłom w ciemności.
Światłość ta nie była jeszcze światłością, był to zaledwie słaby brzask. Dla rozszerzonej jednak źrenicy Gwynplaina blada ta, ale nagła jasność była zrazu niby uderzeniem błyskawicy.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/104
Ta strona została przepisana.