Ta to światłość zrazu olśniła była Gwynplaina. Obecnie wydawała mu się już tylko zakopconą ledwie czerwonością.
Zresztą nie było innego światła w tem podziemiu. Nigdzie ani okna, ani drzwi, ani choćby jakiego takiego otworu.
Pośród czterech słupów, właśnie tuż pod latarnią, w miejscu, gdzie padało światła najwięcej, na ziemi, wykreślało się coś białego i dziwnie przerażającego.
Było to coś leżącego na grzbiecie. Widać tam było głowę ludzką z przymkniętemi oczyma, dalej ciało, którego piersi i brzuch okrywała jakaś kupa bezkształtna, i wreszcie dwoje rąk i nóg wyciągniętych na sposób rozkrzyżowania świętego Andrzeja ku czterem słupom, wspierającym sklepienie za pomocą silnie przytwierdzonych u pierścienia ich łańcuchów. Postać ta ludzka, ułożona jakby do poćwiartowania, śnieżyła się lodowatą białością trupa. Ciało było zupełnie nagie.
Gwynplaine, skamieniały z przerażenia, spoglądał na to z wysokości schodów.
Nagle usłyszał rzężenie.
Trup ten był żyjącym człowiekiem.
Tuż obok tego widziadła, pod jednym z łuków przysionka, na wyniosłem krześle, mającem podstawę z szerokiej kamiennej płyty, siedział starzec jakiś w szacie czerwonej, blady, nieporuszony, złowrogi, z pękiem róż w ręku, a po jego dwóch stronach dwaj jacyś inni ludzie okryci długiemi czarnemi opończami.
Ów pęk róż wcale niewłaściwie zadziwił Gwynplaina. Wszystkim bowiem wiadomo, że prawo sądzenia z kwiatami w ręku jest oznaką urzędu, zarazem królewskiego i miejskiego. Toż lord major Londynu do dziś dnia jeszcze zasiada na sądy w sposób podobny. Dopomagać sędziom do sądzenia z dawien dawna bywało w Anglji obowiązkiem najwcześniejszych róż wiosennych.
Otóż starzec, siedzący w owem krześle, był poprostu potężnym szeryfem hrabstwa Surrey.
Rzeczywiście, w postawie swojej posiadał on wspaniałą sztywność Rzymianina, powołanego do najwyższych godności.
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/106
Ta strona została przepisana.