Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— Wszystko na nic, niech djabli porwą! Cudów dokazywałem, a nie zdały się nawet psu na budę. Ale co teraz będzie?
Popatrzał na Deę. Milczała, nieporuszona, coraz mocniej blednąc. Oko jej, jak i poprzednio, w głębiach gdzieś tonęło.
Nagle zdarzył się wypadek w samą porę.
Spostrzegł Ursus w dziedzińcu gospodarza Niklessa, ze świecą w ręku, dającego mu znaki.
Człowiek ten nie mógł być świadkiem końca widziadłowej komedji, odegranej przez Ursusa. Stało się to tem, że nagle zastukano do drzwi zajazdu. Nikless tedy zmuszony był pójść otworzyć. Ponieważ zaś dwa razy zastukano, dwa razy tedy musiał przedstawienie opuścić, na co jednak Ursus wcale nie był zwrócił uwagi.
Na jego znak, Ursus zeszedł na dziedziniec.
Wkrótce znajdował się sam na sam z gospodarzem.
Ursus położył sobie palec na ustach.
Nikless położył sobie palec na ustach.
Obaj w ten sposób spojrzeli na siebie.
Każdy z nich zdawał się mówić drugiemu:
— Rozmawiajmy, ale w milczeniu.
Gospodarz, nie mówiąc słowa, otworzył drzwi od izby szynkownianej. Weszli tam, i nie było z nimi więcej nikogo. Drzwi od ulicy, okna, okiennice, wszystko było jak najstaranniej pozamykane.
Nikless bacznie poza sobą drzwi zamknął, niemal przed nosem usiłującego podpatrywać chłopaka.
Poczem postawił świecę na stole.
W tedy dopiero rozmawiać poczęto. Półgłosem, niemal szeptem.
— Panie Ursusie...
— Co każesz, panie Niklessie?
— Zrozumiałem wszystko.
— Doprawdy? — Chciałeś, widzę, wmówić w tę biedną ślepą dziewczynę, że wszystko tu jest, jak i było.
— Nie znam prawa, któreby zabraniało brzuchomówstwa.
— Pan masz talent — niech djabli porwą!