Czerwoność ta wzmogła się i stała się wkrótce światłością.
Światło to niezbyt długo pozbawione było kształtu. Nagle zarysowało się w silnie odkreślone kąty. To drzwi więzienia wykręcały się na swych zawiasach. Z nich to wychodząca czerwoność obrzucała krwawo sklepienie ich i odrzwia. A jednak było to raczej uchylenie się tylko drzwi tych. Nie tyle się więzienie otwiera, ile raczej ziewa. Z nudów może.
Z uchylonych drzwi wyszedł człowiek, niosący w ręku pochodnię.
Dzwon nie przestawał brzmieć dalej. Ursus uczuł się pochwyconym pomiędzy dwa wyczekiwania; począł znowu czatować bacznie, z uchem nasłuchującem dźwięku, z okiem wlepionem w pochodnię.
Po przejściu tego człowieka drzwi uchyliły się szerzej nierównie i wyszło niemi znowu dwóch ludzi, potem jeszcze czwarty. Czwarty ten był to znany nam już wapentake, z żelazną swoją buławą w ręku.
Za nim szli znowu po dwóch, porządkiem, ze sztywnością drogowych słupów, jacyś ludzie milczący.
Orszak ten nocny przesuwał się parami, niby pochód pokutników, bez najmniejszej nigdzie przerwy, starając się nie robić najlżejszego szmeru, posępnie, poważnie, niemal nieznacznie. Wąż, wymykający się ze swojej nory, niewięcej zachowuje ostrożności.
Blask pochodni uwydatniał postacie i ich postawy. Postacie dzikie, postawy ponure.
Ursus rozpoznał w nich twarze tych samych pachołków straży, którzy zrana uprowadzili byli Gwynplaina.
Bez żadnej wątpliwości byli to ci sami. Zjawiali się znowu.
Zapewne z kolei Gwynplaine także się zjawi.
Przyprowadzili go tam; teraz go pewnie odprowadzą.
Tak się przynajmniej zdawało.
Wzrok Ursusa bystro się wpatrywał. Czy aby puszczą Gwynplaina na wolność?
Podwójny szereg pachołków straży dziwnie wolno z pod tego niskiego sklepienia wypływał; kropla za kroplą, powiedziećby można. Przez ten czas, dzwon nie ustawał
Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/184
Ta strona została przepisana.