Niebawem szeptanie ustało, ustały też i głuche uderzenia.
Poczem znowu się drzwi otworzyły, błysnęły pochodnie, i naprzód ukazał się wapentake, trzymający w górę swoją buławę, za nim kapelan z księgą, grabarz z rydlem, wreszcie ludzie orszaku, ale tym razem już bez trumny, za nimi podwójny szereg pachołków straży począł znowu przebywać przestrzeń pomiędzy dwojgiem tych drzwi, z tą samą cichością, tylko że w przeciwnym kierunku; zamknęły się drzwi cmentarza, a natomiast otworzyły się więzienne, grobowe sklepienie przedsionka zarysowało się w czerwonej światłości, przez chwilę rozbłysnęły niewyraźnie coraz mroczniej ginące głębie podziemnej czeluści, i nagle całe to widzenie wróciło znowu w czarne łono nocy.
Jednocześnie dzwon skonał.
I oto zasunęło się poza tem wszystkiem milczenie, niby złowrogi rygiel ciemności.
Czy to tylko przywidzenie było?
Czy to tylko pochód widziadeł, który się rozpierzchnął bez śladu?
Zbliżenia logicznie, z sobą się wiążące, prowadzą zwykle do wytworzenia czegoś, co się wydaje oczywistością. Do poprzedniego ujęcia Gwynplaina, do tajemniczego jego uwięzienia, do odniesienia jego odzieży przez pachołka straży, do tych dźwięków podzwonnego, wychodzących z katowni, będącej miejscem jego pobytu, słowem, do wszystkich wspomnień przerażających dorzucał się jeszcze tym razem ów straszliwy widok trumny, niesionej na cmentarz.
— On już nie żyje! — zawołał Ursus.
Złamany, zmuszony był przysiąść na jakiejś krawędzi.
— Umarł! Oni go zabili! Gwynplaine! Moje dziecko! Mój syn!
I wybuchnął rzewnem łkaniem.
A jednak Ursus przechwalał się był niegdyś, że ani razu w życiu nie zapłakał! To też nazbierało się w nim