Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Coś tam urzędowego było w istocie. W niezbyt jeszcze jasnym brzasku dziennym widniała u wrót gospody gromadka pachołków policyjnych, na której czele odróżniało się dwóch ludzi. Jednym z nich był urzędnik straży bezpieczeństwa.
Poznał go Nicless na pierwszy rzut oka.
Drugiego widział po raz pierwszy w życiu.
Był to sobie grubawy jegomość, z woskowatą twarzą, w peruce i w podróżnym płaszczu.
Gospodarz daleko więcej bał się pierwszego z tych dwóch panów. Gdyby był choć trochę dworakiem, daleko więcej przeraziłby go drugi, był to bowiem Barkilphedro.
Jeden z pachołków powtórzył uderzenie w bramę, tym razem wcale już groźnie.
Gospodarz, pocąc się ze strachu, coprędzej otworzył.
Urzędnik straży spytał go natychmiast surowo tonem człowieka policji, który zna dobrze włóczęgów;
— Czy jest Ursus?
Nicless, czapkę zdjąwszy, rzekł drżącym głosem:
— Tak jest, wielmożny panie, to tu.
— Wiem, że tu.
— To też ja to mówię, wielmożny panie.
— Niech się tu natychmiast stawi.
— Ale, proszę łaski wielmożnego pana, kiedy go niema.
— A gdzież jest?
— Nie wiem.
— Jak to może być?
— Dotąd nie wrócił.
— Jakże? Tak wcześnie już wyszedł?
— Owszem. Wyszedł bardzo późno.
— Te włóczęgi! — syknął groźnie urzędnik przez zęby.
— Proszę łaski wielmożnego pana — szepnął mu Nicless zcicha — oto właśnie on nadchodzi.
Rzeczywiście Ursus ukazał się był z poza węgła. Wracał wreszcie do domu. Spędziwszy prawie noc całą pomiędzy więzieniem, w którem o południu widział znikającego Gwynplaina, a cmentarzem, kędy o północy świadkiem był usypania mogiły, podwójną bladością był blady: pomroką nocną i smutkiem.