Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Gospodarz czul się w tej chwili mocno szczęśliwym. Ten urzędnik, którego się tyle obawiał, właśnie mu w pomoc przychodził. Władza dziwnie mu tu ułatwiała wszystko, wyswobadzając go wreszcie od „tych tam ludzi“. To, nad czem sobie tyle głowy nałamał, właśnie mu się samo nastręczało. Toż wyganiano od niego tego Ursusa, którego sam już nie wiedział jak się pozbyć. Prawo było za nim. Był zachwycony. Więc też w miejscu tem uważał za stosowne wtrącić się do rozmowy:
— Proszę łaski wielmożnego pana, ten człowiek...
Mówiąc to, wskazywał palcem Ursusa.
— Ten człowiek pyta się, jakim sposobem może się dziś jeszcze z Anglji wynieść? Nic prostszego. Toż każdego dnia i nocy w przystaniach na Tamizie, równie po tej, jak i po tam tej stronie mostu Londyńskiego, stoją statki, odchodzące w różne strony. Można na nich popłynąć do Danji, do Holandji, do Hiszpanji, tylko nie do Francji, bo tam wojna, ale zresztą wszędzie, dokąd się podoba. Nawet tej samej nocy, około pierwszej zrana, razem z odpływem, mnóstwo statków odejdzie. Między innymi, niejaka galiota Vograat z Rotterdamu.
Na to, urzędnik straży zwrócił się do Ursusa:
— Dobrze. To sobie odpłyń jakim zechcesz statkiem. Choćby i tym tam Vograatem.
— Ależ panie sędzio — rzekł Ursus.
— No cóż?
— Gdybym tak, jak dawniej, miał prostą budę na kołach, toby się to prędzej zrobić dało. Zmieściłaby się na statku, ale...
— Ale co?
— Ale mam teraz Green-Box, który jest wielką dwukonną landarą, i jakkolwiekby statek był szeroki, ona nigdy się na niego nie zmieści.
— A mnie co do tego? — ofuknął urzędnik.
— To zabiją wilka i koniec.
Ursus, drżący cały, czuł niemal dotknięcie zlodowaciałej jakiejś dłoni.
— Potwory! — pomyślał. — Zabijać ludzi to ich rzemiosło.