Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/207

Ta strona została przepisana.

względu nazywać poczęto buduarami. Wszędzie zresztą po sufitach, po ścianach, po posadzkach nawet, znajdowały się, to haftowane, to kruszcowym błyszczące połyskiem, postacie ptaków i drzew, dziwacznych roślinności ponabijanych perłami, wypukłorzeźby z tkanych plecionek, strumienie z czarnej rżniętej lawy; tu jakiś wojownik, tam królowa, owdzie bogini wodna obwinięta ślimaczemi skręty fantastycznej ryby. Tła całe, wysiane niby kryształowym pyłem, grały wszędzie odblaskami pryzmatów, rozkładających światło w barwy tęczowe. Szkła tam udawały drogie kamienie. Iskrzyło się nawet w zagłębieniach ciemnych. Nie wiedziałeś, czy wszystkie te świetliste zbiorowiska kantów, pośród których szmaragdowe zielenie kojarzyły się ze złotawemi odblaskami wschodzącego słońca i zpośród których zdawały się buchać tumany pyłów, mieniących się jak gołębie pierze, zwierciadełkami mikroskopijnemi były, czy też ogromną, falującą bezprzestannie trawą morską. Przepych zarazem wytworny i niezmierny. Było to istne cacko w postaci pałacu, jeśli tylko nie najogromniejsza w świecie szkatułka z klejnotami. Dom dla Mab albo klejnot dla Geo.
Gwynplaine ciągle szukał wyjścia.
Nigdzie go nie znajdował. Ani podobieństwo rozpoznać kierunek. Nic mocniej uderzającego do głowy, jak zbytkowna zamożność, oglądana po raz pierwszy w życiu. Koniec końcem był to labirynt. Co krok jakiś nowy przepych zjawiał mu się na drodze. Wszystko zdawało się stawiać przeszkody jego odejściu stamtąd. Przedmiot każdy niby go nie chciał stamtąd puszczać. Gwynplaine ulgnął tam był niejako na lepie cudowisk. Czuł się poniekąd schwytanym i osadzonym w miejscu.
— Cóż za straszliwy pałac! — myślał sobie.
Błąkał się po tych nierozwikłanych zakrętach, niespokojny, pytając siebie, co to wszystko znaczy, czy w więzieniu jest, gniewem się unosząc, powietrza łaknąc. Powtarzał nieustannie: — Deal Dea! — jakby silnie zaciskając w ręku nić, której nie należy zerwać, bo to jedyny stamtąd przewodnik do wyjścia.
Chwilami znowu wołał:
— Hej!Jest tam kto?