stałej? Aż raz — nocy pewnej — jakoś miejsce zmieniła. I oto dostrzegasz dreszcz światłości wkoło niej. Słowem gwiazda, o której sądziłeś, że jest w miejsce wryta, w pochód ruszyła. I nie jest to już gwiazda, ale kometa. Niezmierna żagiew, pożogę roznosząca po niebie. Posuwa się, wzrasta, szkarłatną grzywą wstrząsa, ogromną się stawa. Aż wreszcie w twoją stronę się zwraca. O nieba! Ku tobie ona pędzi! Zna cię, posiadać cię pragnie, wchłonąć cię chce! Straszliwe zbliżenie gościa z niebios! To, co ku tobie zmierza, jest to przemoc światła, za którą dąży oślepienie; jest to nadmiar życia, za którym idzie śmierć. Odmawiasz temu kuszącemu wyzwaniu zenitu. Odrzucasz tę ofiarę miłości ze strony otchłani. Kładziesz ręce na powieki, kryjesz się, uciekasz, sądzisz, żeś ocalony. Wreszcie otwierasz znowu oczy... I oto straszliwa gwiazda zawsze jest przed tobą. Tylko że nie gwiazda to już, ale świat. Świat nieznany. Świat rozpławionej lawy i płomieni. Pożercze cudowisko ciemnych głębi! Niebo już całe wypełnia! Niema już nic innego, tylko ona! Opal w głębi nieskończoności, djament z oddali, zbliska płonącą jest czeluścią. Objęły cię jej ziejące żary.
I nagle czujesz, jak się rozkosznem rajskiem ciepłem rozpoczyna twoje ogniem strawienie.
Naraz ocknęła się śpiąca kobieta. Uniosła się i siadła ruchem pełnym majestatycznej żywości i wdzięku; jasne jej jedwabiste włosów fale spłynęły w uroczym nieładzie na jej ramiona; opadający z niej rąbek dozwolił widzieć pierś jej obnażoną; dotknęła ręką palców swojej stopy i chwilę popatrzała sobie na jej kształty wytworne, godne podziwu Peryklesa oraz Fidjaszowego dłuta. Poczem się przeciągnęła i ziewnęła, podobna do tygrysicy, budzącej się przy wschodzącem słońcu.
Gwynplaine z wysileniem powstrzymywał oddech. Być może, że jednak, pomimo tego, szmer tchnienia jego w powistrzu krążył.
— Czy tam kto jest? — spytała kobieta.