Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/218

Ta strona została przepisana.

Wymówiła słowa te ziewając, a było to pełne wdzięku.
Gwynplaine usłyszał nareszcie głos jej, dotąd mu nieznany. Głos czarodziejski, mający brzmienie rozkosznie wyniosłe, posiadający dźwięki pieszczoty, łagodzącej nawyknienie do wydawania rozkazów.
Jednocześnie, podniósłszy się na kolanach, podobna do starożytnego posągu w tenże sposób narzuconego przejrzystą draperją, schwyciła leżącą w nogach zwierzchnią szatę poranną i, wyskoczywszy z łóżka, obnażona zupełnie nie dłużej jak przez mgnienie błyskawicy, natychmiast się w tę szatę jedwabną jak najszczelniej otuliła. Długie tej sukni rękawy całkiem okryły jej ręce. Spodem też widać już było tylko alabastrowe końce palców stóp jej z różowemi paznokciami, podobnych małością do nóżek dziecięcych.
Poczem wzięła sobie z karku kłąb włosów, odrzucając je na wierzch sukni, następnie pobiegła w głąb alkowy i przyłożyła ucho do malowanego zwierciadła, które prawdopodobnie drzwi jakieś skrywało.
Zastukała w nie, zgiąwszy wdzięcznie palec wskazujący, i rzekła:
— Czy tam kto jest? Czy to lord Dawid może? Któraż tam godzina? Czy to ty, Barkilphedro?
Nie słysząc żadnej odpowiedzi, odwróciła się.
— Nie, to nie z tej strony. Czy kto jest w łazience? No, proszę odpowiedzieć! Ale nie, tam tędy przecie nikt przyjść nie może.
Podbiegła ku srebrzystej siatce, odgięła ją końcem stopy, usunęła poruszeniem ramienia i weszła do komnaty marmurowej.
Gwynplaine uczuł po sobie niby dreszcze konania. Nie było się gdzie schronić. Zapóźno już uciekać. Zresztą i siły mu już do tego brakło. Chciałby był, żeby posadzka pod nim pękła, a on mógł zapaść się w ziemię. Ani sposobu nie być spostrzeżonym.
Ona go też zaraz ujrzała. Popatrzała na niego cudownie zadziwiona, ale bez najmniejszego dreszczu, z mocnym tylko wyrazem szczęścia i pogardy.
— A! To Gwynplaine! — rzekła.