Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/230

Ta strona została przepisana.

Ona mówiła dalej wyniośle:
— Nie masz już prawa tu być. To miejsce dla mojego kochanka!
Gwynplaine wydawał się być posągiem.
— A więc, jeżeli tak — rzekła — to ja stąd odejdę. A, mężem moim jesteś! Nic wyborniejszego. Nienawidzę cię!
Poczem, zerwawszy się i rzucając w przestrzeń niesłychanie dumne, niewiadomo już kom u pożegnania skinienie, oddaliła się z komnaty.
Niebawem zasłona, stanowiąca wyjście z galerji, z szelestem za nią zapadła.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Twarz znana, człowiek nieznany.

Gwynplaine tedy pozostał samotny. Samotny wobec tej letniej jeszcze kąpieli i tego zmiętego łoża. W głowie jego rozkołatanie dochodziło już do swego szczytu. To, co myślał, do myśli już podobne nie było. Było to rozproszenie, rozpierzchnięcie, trwoga znajdowania się w natłoku rzeczy niepojętych. Czuł w sobie coś, jakby chęć zbudzenia się z dręczącej zmory. Wstąpić w światy nieznane nie jest to tak prostą rzeczą. Poczynając od listu, wręczonego mu przez pazia, przepłynął wkoło Gwynplaina cały pochód niespodzianek coraz mniej przystępnych rozumowi. Aż po tę chwilę senne niby miał przywidzenia; widział jednak w nich jasno. Ale co teraz, to już omackiem iść było trzeba.
Więc też nic już nie myślał. Nawet nie usiłował myśleć. Poprostu biernie ulegał. Został siedzący na tem samem miejscu, na którem go odbiegła Jozyana.
Wtem pośród tych zewsząd gromadzących się wokoło niego ciemności szelest kroków doszedł jego ucha. Były to kroki męskie. Przychodziły zaś z całkiem przeciwnej strony galerji, niż było wyjście, którem zniknęła księżniczka. Coraz się bardziej zbliżały. Gwynplaine, jakkolwiek dziwnie odrętwiały, bacznie nasłuchiwać począł,